Relacja Etiopia

Zanim znalazłem się na afrykańskiej ziemi do pokonania miałem ponad 7000km i prawie dobę podróży. Najpierw trasa autem do Warszawy, ponad 450km w 5h, potem przelot z lotniska Okęcie do Szwecji, a na koniec nieco opóźniony przelot ze Sztokholmu do Etiopii. Samochodem jadąc głównie A4, S8 i wciąż darmową A2 z Łodzi do Warszawy było nawet przyjemnie. Przelot do Sztokholmu małym Bombardierem CRJ-900 był chyba najbardziej wygodnym ze względu na miejsce przy wyjściu awaryjnym, gdzie jest dużo przestrzeni na nogi. Lot do Etiopii dużym Boeingiem 787-8 Dreamliner. Samolot owszem spory, największe wrażenie robią ogromne silniki, jednak w środku siedzenia raczej standardowe i miejsca niezbyt wiele przynajmniej dla tak wysokiej osoby jak ja. Poza mną leciało jeszcze kilku białych w tym oczywiście Holendrzy i Azjaci. Po skromnej kawie i batoniku w krótkim przylocie LOTem, menu w liniach etiopskich składało się na dwa spore posiłki oraz cztery propozycje drinków z alkoholem włącznie.

Pozdrowienia z Etiopii!! – 30.03.2017
Sam nie mogę jeszcze uwierzyć w to, że znalazłem się w tak egzotycznym kraju. Przygoda zaczęła się już zaraz po wylądowaniu w Addis Abeba. Najpierw miałem trudności z uzyskaniem wizy, ponieważ nie miałem zarezerwowanego żadnego  hotelu w Etiopii. Poradziłem sobie z tym po prostu kłamiąc pogranicznikowi, że będę spał w  Semien Lodge w górach czyli w pierwszym hotelu jaki przyszedł mi do głowy. To najwyższej położony hotel w Afryce. Na szczęście nie musiałem pokazywać rezerwacji.

Przyjemność otrzymania wizy to 50$, a cena zależy od długości pobytu. Do dwóch tygodni to 20$, a powyżej miesiąca 70$. Potem okazało się, że zagubiono mój drugi bagaż. Po kilku godzinach oczekiwania na decyzję pracowników biura obsługi bagażu zaproponowano mi nocleg w hotelu i obiecano, że bagaż znajdzie się do dnia następnego. Do wyboru miałem jeszcze rekompensatę w wysokości 75$ i pewnie bym skorzystał z tej opcji, gdybym mógł poruszać się rowerem. Hotel znalazłbym sobie tańszy, a przy okazji zwiedził stolicę. Niestety, klucze i kilka części było w zagubionym bagażu. Linie lotnicze Ethiopian Airlines zapłaciły za noc w hotelu Ambassador z transportem z i na lotnisko włącznie. Już pierwszej nocy przynajmniej mogłem odespać przeloty w wygodnym łóżku, wziąć prysznic i częściowo zaaklimatyzować się do wysokości.

Stolica Etiopii leży na ponad 2300m n.p.m.  i jest najwyżej położoną stolicą w Afryce. Po obiedzie udałem się na krótki spacer po Addis i od razu przypomniały mi się Indie i Delhi. Schemat podobny – bieda miesza się w luksusem, klaksony, ludzie mieszkający na ulicach, setki niedokończonych inwestycji i mimo braku upału i tak za ciepło dla mnie. W banku po okazaniu paszportu wymieniłem dolary na walutę Etiopii – birry. Dziesiątki razy zaczepiały mnie dzieci żebrzące o pieniądze oraz pucybuci, których także jest tu wielu. Inni po prostu się witali chyba tylko po to, żebym na chwilę zwrócił na nich uwagę. Skuszony tabliczką „Wi-Fi Zone” wszedłem do kawiarni na kawę i ciastko. Oczywiście Wi-Fi brak, za kawę i dwa ciastka zapłaciłem 80 birr czyli 12zł. Wieczorem dowiedziałem się, że mój mały bagaż rejestrowany został w Warszawie i przyleci następnego dnia rano, z Frankfurtu. Jak na razie, mój telefon łapie tylko jedną sieć, a hotelowej telewizji są trzy programy, z których najciekawszym jest CGTN – chińska podróbka CNN, ale po angielsku. W hotelowym menu do wyboru miałem ryż z wołowiną lub z rybą oraz pastę. Na obiad wołowina, na kolację ryba, a śniadania nie będzie, ponieważ od razu po przylocie bagażu chcę wyruszyć w trasę. Przed spaniem, przez uchylone okno do pokoju wleciały mi trzy komary, więc miałem jeszcze obowiązkowe polowanie. Rano o 7:00 będzie czekał na mnie kierowca, który zawiezie mnie na lotnisko, gdzie odbiorę bagaż, złożę rower i w końcu ruszę w drogę.

Addis Abeba – Etaya – 31.03.2017
135km, 17.8śr, 46.9max, 1125m w górę, 7h32min, 25-34℃
Po hotelowym śniadaniu, tuż po 7:00 kierowca zawiózł mnie i kilku innych gości na lotnisko. Mój zagubiony bagaż już na mnie czekał, przyleciał o 6:20 z Frankfurtu. Od razu zabrałem się za składanie roweru. Zajęło mi to ponad pół godziny. Najdłużej montowałem przedni- jak zwykle – bagażnik. Udało mi się także namówić pracownika przechowalni zagubionych bagaży, żeby przechował mi karton na czas podróży. Karton jak i drugi bagaż przyleciały w zadziwiająco dobrym stanie. Niestety, nie udało mi się przebookować lotu powrotnego o jeden dzień do przodu, jako rekompensatę za stracony czas na oczekiwanie bagażu. Koszt to 200, a linie lotnicze pokrywają tylko koszty hotelowe, przynajmniej tak mi to wyjaśniono. Pierwsze kilometry na rowerze pokonałem jadąc obwodnicą stolicy kierując się na południe wśród sporej ilości samochodów, busów i ciężarówek. Tutaj raczej nikt nie przejmuje się normami spalania i zanieczyszczeniem powietrza. Po pierwszych 50km zarówno mnie jak i rower pokrywała spora warstwa kurzu. Wielokrotnie osmolony przez czarne chmury spalin z ciężarówek. Żałując, że nie mam maski antysmogowej, przez jakiś czas jechałem z chustą na twarzy. Co kilka kilometrów na drodze pojawiają się zwężenia, progi zwalniające lub miejsca bez asfaltu co sprawia, że od razu tworzą się niewielkie korki – i tutaj jestem szybszy od samochodów. Z Addis trasa prowadziła lekko z górki, a mimo to na koniec dnia i tak okazało się, że zrobiłem ponad kilometr w górę. Mniejszy ruch samochodowy zrobił się dopiero za miastem Adama, część kierowców wybrała też przejazd równoległą drogą płatną Expressway. Na drodze co chwilę pojawiają się konie, osły, krowy oraz kozy i kierowcy trąbią z daleka, aby zeszły im z drogi. Przed większością muszą jednak zwolnić, szczególnie uparte osły nie są skore do ustąpienia z drogi. Niestety, zdarzają się ofiary śmiertelne, a leżące szczątki zwierząt na poboczach strasznie cuchną. W okolicach miast jest wiele dzikich wysypisk śmieci, na których dominują puste plastikowe butelki. W miastach ludzie raczej tylko na mnie patrzą, na wioskach wzbudzam już większe zainteresowanie, szczególnie wśród dzieci, które potrafią mnie wypatrywać nawet z odległości kilkuset metrów i zanim do nich dojadę to zlatuje się ich nawet 8-10. Głównie krzyczą do mnie „falanji” czyli obcokrajowiec, ale też „money, money” i „welcome”. Kilkoro już mnie goniło, na szczęście nie łapali za rower czy sakwy. Kilka osób pojawia się natychmiast wokół mnie, kiedy tylko się na chwilę zatrzymam. Niektórzy pytają skąd jestem i gdzie jadę, lecz większość po prostu się przygląda. Na wioskach widać sporo ludzi, a nawet małe dzieci z żółtymi baniakami na wodę po 5-10L. Widać, że w porze suchej w wielu miejscach brakuje im wody. Na koniec dnia czekał mnie pierwszy większy podjazd do wioski Etaya. Z ciekawości zapytałem o nocleg w małych hotelu. Cena 80birr/14,40zł. W pokoju łóżko, prysznic i elektryczność. Zdecydowałem się głównie z myślą o zimnym prysznicu i zmyciu z siebie warstwy klejącego brudu po całym dniu jazdy. Spragniony wziąłem jeszcze piwo, którego cena wynosiła 12birr/2zł. Na światło dzienne mogę liczyć od 6:30 do 18:40, więc wychodzi na to, że 12h mogę być w ruchu i prawie tyle samo odpoczywać.

Etaya – Assasa – 01.04.2017 
130.5km, 16.1śr, 56max, 1560m w górę, 8h07min, 12-28℃
Równo ze wschodem słońca ruszyłem w trasę. Przyjemne 12℃ było miłą odmianą po wczorajszym upale. Przed miastem Assela minęła mnie grupka maratończyków, zapewne z obozu szkoleniowego przy uniwersytecie, obok którego przejeżdżałem. Podjazd do Assela nieźle mnie podmęczył. Miasto znajduje się na wzgórzu, a w samym centrum nachylenie drogi przekracza 10%. Kiedy dojechałem do kolejnego miasta, byłem już na wysokości ponad 2800m n.p.m. W Bekoji postanowiłem spróbować lokalnego specjału. Injera to okrągły placek podobny do naleśnika wytwarzany z ziaren teff, które w Etiopii są lepiej znane niż nasze zboża. Injerę podaje się z mięsem i warzywami. Ja dostałem tylko warzywa, zapewne dlatego, że tutaj w niektóre dni nie jada się mięsa. Sam placek smakuje trochę nijako, jest mokry i trochę kwaskowaty. Do ciasta dostałem warzywa na kilku oddzielnych kupkach. Były tam między innymi ziemniaki, cebula, buraki, kapusta, papryka, groch, ryż, pomidory i być może ciecierzyca, ale tej ostatniej nie jestem pewien. Udało mi się zjeść ponad połowę placka i wszystkie warzywa. Zdecydowanie duża porcja, za którą zapłaciłem 20birr/3.60zł. Woda gratis. Przydaje się, ponieważ część warzyw jest pikantna. Pierwsza, ale na pewno nie ostatnia taka uczta. Muszę spróbować jeszcze z mięsem. W okolicach wioski Meraro otarłem się o 3000 metrów n.p.m. Przynajmniej tak wskazywał licznik. Po powrocie sprawdzę dokładną wysokość. Dalej miałem już z góry, zjechałem do miasta Assasa na wysokość 2400m n.p.m. Tutaj też zostałem na noc. Tania wersja hotelu i znów 80birr za noc. Dziura, ale łóżko, zimny prysznic i elektryczność jest. Poza tym bezpiecznie, nie żebym się tutaj czegoś obawiał, bo ani ze strony zwierząt, ani ludzi raczej nic mi tu nie grozi. A może po prostu robię się zbyt wygodny? 15zł za nocleg nie majątek, a jak tak dalej pójdzie to namiot okaże się zbędny, podobnie jak w Indiach, gdzie noclegi były jeszcze tańsze. Ogólnie dzisiejszy dzień był bardziej wymagający od wczorajszego. Mniej zjazdów, więcej płaskiego oraz podjazdów. Dzieciaki coraz bardziej zaczynają mi doskwierać, to ich ciągłe „falanji”, które słyszę kilkadziesiąt razy dziennie lub „money, money” staje się dość irytujące. Przynajmniej samochodów jest mniej i większy spokój poza miastami. Jutro pierwsze wyzwanie – wjazd na przełęcz na ponad 3600 metrów. 

Assasa – Dinsho – 02.04.2017
97km, 12.7śr, 48.1max, 1730m w górę, 7h34min, 9-26℃
No proszę, wystarczy jedna większa przełęcz i od razu dystans dzienny nie przekroczył 100km. Przełęcz w sumie nie byle jaka, bo najwyższa asfaltowa w Etiopii i całej Afryce o wysokości powyżej 3600m n.p.m. !! Rano było tylko 9℃, więc musiałem założyć kurtkę. Przez kolejne dwa dni będę jeszcze wyżej, więc mogę się pewnie spodziewać jeszcze niższych temperatur. Pierwsze 40km do miasta Dodola w miarę płaskie, główny podjazd na przełęcz zaczął się dopiero za miastem Adaba. Właśnie tam zatrzymałem się na kawę, którą dostałem z mlekiem, co w Etiopii raczej częste nie jest. Zauważyłem, że w restauracji akurat była dostawa białego pieczywa, więc skorzystałem z okazji i wziąłem jeszcze dwie bułki. Przepyszne, świeże, chrupiące i zapewne bez żadnej chemii jak u nas. Sił na podjazd starczyło mi mniej więcej na połowę trasy na przełęcz, później musiałem częściej zatrzymywać się na krótki odpoczynek. Maksymalne nachylenie dochodziło do 10%, więc nie najgorzej. Niektóre ciężarówki podjeżdżały tylko nieznacznie szybkiej ode mnie. Ponad 30km wciągałem się prawie pięć godzin. W okolicach przełęczy zaczęło mocno wiać i nawet trochę pokropiło. Jak się potem okazało, minąłem najwyższą część przełęczy i zdjęcie zrobiłem nieco niżej. Jednak nic straconego, ponieważ i tak muszę wracać tą samą drogą po zdobyciu kolejnego celu. Podjazd na przełęcz jest skokowy, chwila w miarę płaskiego, chwilę bardziej stromy odcinek i tak większość górnego odcinka. Na przełęczy oczywiście nie ma żadnych tablic z informacjami o wysokości lub nazwie przełęczy, a pinezkę z najwyższym punktem miałem zaznaczoną kilometr dalej wg Google Earth. Jak widać nie zawsze wysokość dokładnie pokrywa się z GE. Po szybkim zjeździe na wysokości około 3050m n.p.m. dotarłem do Parku Narodowego Bale Mountains, o czym informowały znaki. Od razu zauważyłem stado guźców, a za chwilę także małpy i kilka antylop. Wszystkie raczej płochliwe, jednak kilku guźcom udało się zrobić zdjęcie z bliska. Moje pierwsze spotkanie z tym zwierzem uznaje za bardzo udane. Poza tym, to pierwsze większe dzikie zwierzę jakie tu zobaczyłem. Przez trzy dni jazdy mijałem tylko zwierzęta domowe, a widok guźca klęczącego nad trawą i zajadającego się kilka metrów dalej jest naprawdę fascynujące dla Europejczyka. W sumie niby tylko odmiana świni z większymi kłami, ale widok bardzo ciekawy. Ponieważ znów zaczęło padać, udałem się do miasta Dinsho, gdzie zostałem na noc. Deszcz padał dość mocno z przerwami na chwilę słońca przez kilka godzin. Przez to, że wjechałem do części Etiopii, w której przeważają muzułmanie, raczej nie mam szans na injerę z mięsem. Tutaj zamiast warzyw dostałem tylko miskę z pikantnym sosem. W tanim hotelu, w którym spałem spotkałem turystę z USA, Mike’a, który podróżuje z plecakiem po Etiopii od dwóch miesięcy. Fajnie było w końcu spotkać białą twarz, wymienić doświadczenia i przećwiczyć angielski. Generalnie chyba był to najbardziej spokojny dzień z małą ilością krzyczących dzieciaków. Samochodów też już dużo mniej, przeważnie same busy lub ciężarówki.

Dinsho – Tulu Dimtu – 03.04.2017
75km, 10.9śr, 1780m w górę, 49.9max, 7h31min, 4-28℃
Poranek znów chłodny, tylko 8℃. Na dodatek rano musiałem zmienić dętkę, ponieważ przez noc ciśnienie w niej spadło o ponad połowę. Aby wjechać do parku, należy zapłacić 90 birr za dobę w biurze znajdującym się na obrzeżach Dinsho. Biuro czynne od 9:00, kasjer przyszedł 9:15, więc straciłem na czekanie prawie dwie godziny. W oczekiwaniu na otwarcie biura obserwowałem żerujące niale grzywiaste, które chodzą w bliskiej odległości od budynków. Samce z ogromnym porożem wyglądają naprawdę imponująco. Na terenie biura parku można rozbić namiot lub wynająć pokój. Z Dinsho leżącego na ponad 3000m n.p.m. zjechałem do Robe na niecałe 2500m n.p.m. Tam minąłem tutejszy uniwersytet wraz z nowoczesnym campusem. Zupełnie nie pasuje do otoczenia – chat z lepianki i straganów z blachy. Dopiero tutaj zaczął się lekki podjazd do kolejnego miasta Goba, oddalonego o około 13km. Tam też zatrzymałem się na koktajl owocowy z papai i awokado. Pomiędzy warstwami owoców była jeszcze czekolada. Coś pysznego, a zarazem pożywnego. Wypiłem dwa. Za miastem kończy się asfalt i zaczyna droga szutrowa. Sądziłem, że za szlabanem wjechałem do Parku Narodowego Bale Mountains, jednak ten był sporo wyżej. Najpierw czekał mnie przejazd przez wioskę, w której jak się okazało była najtrudniejsza i najbardziej stroma część podjazdu. W wiosce w zamian za butelkę wody rozdałem dzieciom większość lizaków i długopisów, które zabrałem ze sobą z Polski. Za wioską na wysokości ponad 3000 metrów n.p.m. był oznaczony budynek ze strażnikiem, który sprawdzał bilety wstępu zakupione w HQ parku w Dinsho. Trochę słaby pomysł z zakupem biletów 40km od miejsca, w którym wjeżdża się do parku. Dla mnie brak biletu to strata całego dnia na powrót do Dinsho i z powrotem. Za checkpointem dostrzegłem charakterystyczne anteny na jednym ze szczytów, jednak okazało się, że to nie cel mojej wspinaczki. Ponieważ do zmroku było coraz bliżej, a mocy niestety nie było, widziałem, że noc spędzę gdzieś na terenie parku. Tutaj dopuszczalne jest  rozbicie namiotu oczywiście za dodatkową opłatą (40birr/noc). Miałem nadzieję na zdobycie szczytu już dziś i zjazd do Goba na nocleg, więc takiej opłaty uprzednio nie wniosłem. Niestety, oczekiwanie na bilet i ciężki podjazd sprawiły, że szczyt będzie musiał na mnie poczekać do jutra. Zabrakło około 12km. W poszukiwaniu dogodnego miejsca na nocleg niezbyt blisko drogi moją uwagę przykuła kopalnia, a raczej wyrobisko skalne, do którego prowadzi boczna droga. Tutaj w zaciszu na wysokości około 4100 metrów n.p.m. osłonięty skałami rozbiłem namiot. Już wieczorem temperatura spadła do +5℃, więc wiedziałem że będzie jeszcze chłodniej. Po kolacji, w której głównym daniem była puszka z rybą z Polski, zaczęło padać.

Tulu Dimtu – Dinsho – 04.04.2017
95km, 12śr, 1420m w górę, 50.2max, 8h23min, -4-27℃
W nocy i nad ranem padało na tyle mocno, że w namiocie pojawiła się woda, natomiast rano temperatura spadła poniżej zera i wszystko zamarzło. Cały tropik pokryty cienką warstwą lodu zarówno od wewnątrz jak i zewnątrz zrobił się sztywny. Kiedy wychodziłem z namiotu o 6:30 było -4℃, mocno wiało i zapowiadało się na deszcz. Na szczęście, po godzinie się przejaśniło, a ja w końcu zobaczyłem Tulu Dimtu. Od głównej drogi do szczytu są cztery kilometry, o czym informuje kamienny drogowskaz. Na wierzchołku zameldowałem się około 9:00. Stoją tam dwa maszty oraz budynek, które ogrodzone są dookoła. Obok znajduje się tablica z nazwą, wysokością 4377m n.p.m. oraz podane jest, że to drugi najwyższy szczyt kraju. Na górę prowadzi najwyższa droga Etiopii i całej Afryki. Zaraz po tym, jak zrobiłem sobie zdjęcia przy tablicy, nagle pojawia się grupa etiopskich turystów, którzy wysiedli z autobusu  wjeżdżającego na wysokość około 4300 metrów n.p.m. Szczyt Tulu Dimtu znajduje się na płaskowyżu Sanetti, które wznosi się na ponad 4000 metrów n.p.m. Nie dostrzegłem tu wielu zwierząt ani ciekawych roślin. Spotkać tu można zagrożonego wyginięciem niewielkiego wilka etiopskiego. Udało mi się dostrzec – poza pasącymi się wysoko zwierzętami hodowlanymi – jedynie mysz, zająca oraz kilka szaro-brązowych ptaków nielotów.

Dinsho – Negele – 05.04.2017
168.5km, 18.7śr, 58.7max, 1680m w górę, 9h01min, 7-28℃
Piękny dzień, królewski etap. Noc ulewna. Duże krople deszczu głośno uderzały bezustannie o cienki dach z aluminiowej blachy mojego pokoju. Oczywiście nic poza namiotem mi nie wyschło, więc ciuchy będę musiał suszyć na trasie podczas jazdy. Kiedy ruszałem w drogę o 7:00 wciąż trochę kropiło. Dobrze pamiętałem jednak drogę na przełęcz i wiedziałem, że po drodze jest kilka miejsc, w których można się schować w razie większego deszczu. Na szczęście coraz bardziej się wypogadzało, a ja ze świeżym zapasem sił byłem coraz bliżej przełęczy. Z Dinsho to 25km podjazdu i tylko 700 metrów w górę. Z przełęczą uporałem się do 9:00. Po drodze znów minąłem stadko guźców, małp oraz nial, które upodobały sobie rozległą równinę na obrzeżach Parku Bale. W niewielkiej wiosce, tuż pod przełęczą przez kilka kilometrów towarzyszył mi chłopiec na starym i ledwo użytecznym rowerze. Na przełęczy strasznie wiało i straszyło deszczem. Tym razem na najwyższej jej części, przy kamiennym słupku informującym o 375 kilometrze drogi od stolicy Addis Abeba zrobiłem kilka zdjęć, założyłem dodatkową bluzę, czapkę i zacząłem zjazd. W południe byłem już w mieście Dodola, a na liczniku miałem 80km. Tutaj zjadłem śniadanie, napiłem się kawy z mlekiem w tym samym barze, w którym zatrzymałem się jadąc w stronę Tulu Dimtu. Potem trochę zmieniłem trasę przejazdu i zamiast wracać tą samą drogą do stolicy udałem się w stronę miasta Shashemene, gdzie skręciłem ma północ i drogą numer 7 dojadę do Addis. Przy okazji znajdę się w okolicach dwóch małych parków narodowych w pobliżu jezior, a to szansa na zobaczenie nowych zwierząt. Trasa trochę dłuższa, ale już widzę, że bardziej płaska i szybsza. Dziś udało mi się zobaczyć kilka sępów, rozszarpujących  jakaś padlinę oraz ciekawego ptaka z zakrzywionym dziobem – ibisa czczonego. Zdjęcia dobrej jakości niestety na aparacie, więc będę mógł pokazać je dopiero po powrocie. Ogólnie bardzo ciężko tutaj o dobre Wi-Fi. Nawet jeśli uda mi się gdzieś połączyć z siecią – w hotelu, restauracji czy kafejce internetowej to i tak niewiele mogę zrobić. Facebook i Messenger nie działa, poczta tylko czasami, a przeglądanie stron idzie bardzo wolno. Najlepiej działa tutaj Viber, ale nawet za jego pomocą nie da się wysyłać zdjęć. Aby wstawić relację lub post, wysyłam więc zdjęcia z tekstem mailem, a mój osobisty „inżynier wyprawowy” zajmuje się resztą. Zasięg sieci komórkowych jest praktycznie wszędzie, jednak mogę jedynie odbierać i wysyłać wiadomości SMS. Koszt SMS z Etiopii to 1.51 zł. Pewnie łatwiej by było zakupić tutaj kartę sim, jednak ja nigdzie tego nie robię. Będąc tutaj lepiej odpocząć od internetu i FB oraz skupić się na aktywnym wypoczynku.
Wracając do dzisiejszej trasy – miałem parę przygód. Najpierw, nie wiadomo skąd, na drodze przede mną pojawiła się krowa i niewiele brakowało… Na szczęście udało się wyhamować, a i krowa nieco odskoczyła. Dzieci już nie wołają na mnie „falanji” tylko „you, you, you, money, money”, zupełnie jakbym był jeżdżącym bankomatem. Nie wiedzieć czemu, krzyczą też China, pewnie podróżowało tutaj paru Azjatów na rowerach. Zapewne nie byli to Chińczycy tylko Koreańczycy z południa, bo to oni, podobnie jak Holendrzy, jeżdżą po całym świecie. Dla Etiopczyków to pewnie żadna różnica. Niestety, dzieciaki już nie tylko krzyczą jak mnie zobaczą, ale też biegną za mną i czasami rzucają kamieniami w moją stronę. Z reguły jak wrzasnę, zatrzymam się lub zawrócę to uciekają w popłochu. Jak na razie szybciej biegają niż celują, jednak już sam fakt jest przykry, a dziś zdarzyło się to kilka razy. Są jednak i tacy, którzy kibicują, klaszczą i życzą powodzenia na trasie, więc wszystko się jakoś wyrównuje. Od miasta Dodola pomagał mi trochę wiatr i mimo, że przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów piąłem się w górę to praktycznie tego nie czułem. W mieście Kofale osiągnąłem wysokość ponad 2700 metrów n.p.m., gdzie zaczął się zjazd do Shashemene i dalej do miejsca dzisiejszego noclegu w Negele było lekko w dół. Stąd tak dobry dzisiejszy wynik, pomimo sporej ilości podjazdów. Udało mi się nieco odrobić straty z ostatnich trzech dni, gdzie było momentami naprawdę ciężko. Niemniej, codziennie musiałbym robić taki kilometraż jak dziś, żeby osiągnąć wszystkie zaplanowane cele, a to raczej niemożliwe. Powoli, ale do przodu jadę dalej. 100km dziennie, a przynajmniej średnia z wyprawy na koniec, musi być. Nocleg w hotelu głównie dla kierowców ciężarówek. Dzisiejsze wydatki to: kawa i dwa chleby 8birr/1.5zł, nocleg 60birr/11zł, injera i piwo 32birr/5zł. Nie najgorzej, prawda?

Negele – Koka – 06.04.2017
135km, 16.2śr, 56.9max, 380m w górę, 8h16min, 10-28℃
W sumie dość szybko, ale chyba wpadłem już w wyprawowy rytm. Nie chodzę spać padnięty i nie wstaję zmęczony. Dziś do ósmej rano miałem już 30km, a do dziewiątej 45km. Początek lekko w dół. Potem zaczęły się schody, a w zasadzie dziury na drodze, które skutecznie mnie spowalniały. Do tej pory, na drogi nie miałem co narzekać – są nawet dobre, chociaż co kilka, kilkanaście kilometrów zdarzy się większą dziura, w którą lepiej nie wjeżdżać. Na dodatek zaczęło mocno wiać z północy i tempo znacznie spadło, chociaż długo utrzymywałem średnią powyżej 20km\h. Etap bardzo płaski, tylko niecałe 400 metrów w górę na ponad 130km to naprawdę mało. Przed południem spełniło się moje kolejne małe marzenie i miałem bliskie spotkanie z wielbłądami. Tuż przy drodze, drzewa akacji podjadało ponad dwadzieścia ogromnych zwierząt. Swobodnie mogłem spacerować pomiędzy nimi i robić im zdjęcia. Płochliwe raczej nie były, ale bardziej zainteresowane liśćmi, a ja im tylko przeszkadzałem. Po kilku minutach pojawił się młody chłopak, pasterz. Sam chciał żeby mu zrobić zdjęcie, oczywiście w zamian za kilka birr. Przed południem minąłem okolice trzech jezior, przy których utworzono dwa niewielkie parki narodowe. Szkoda, że nie miałem okazji podjechać bliżej. Żerują tu bowiem flamingi, które fajnie by było zobaczyć. Pod koniec trasy, gdzie jezioro Koka prawie styka się z drogą napotkałem za to stado pelikanów. Spore ptaki. Ogólnie ten region jest bogaty w ptactwo. Widziałem dziś ponownie ibisy, dużo małych żółtych ptaszków – być może kanarków, sporo  niebieskich i wielobarwnych. Jeździłem dziś w miarę nisko, bo na wysokości około 1600-1700 metrów n.p.m., więc i temperatura jest wyższa niż w górach. Dwa razy zatrzymywałem się na naturalny sok z mango. Po pierwsze pyszny, a po drugie zimny i skutecznie gasi pragnienie. Wczoraj, przy każdym mijanym przeze mnie domu z lepianki była mała plantacja bananów, a dziś po drodze rolnicy sprzedawali kolejno banany, mango, czerwoną cebulę, arbuzy i dynie. Dzień bardzo spokojny, nawet dzieciaki jakoś bardzo za mną nie biegały. Kilka osób jak zwykle pytało, gdzie jadę i skąd jestem. A jedna dziewczynka zapytała jak mam na imię i dostała ostatni długopis jaki miałem. Nawet policjant zapytał, czy u mnie ok. Końcówka dnia była bardziej męcząca, ponieważ ze względu na remont drogi w kilku miejscach musiałem zjeżdżać na szutrowe pobocza. Po raz kolejny nawdychałem się spalin i pyłów. Chciałem dziś dojechać do miasta Mojo, gdzie zatoczyłbym koło, ale zabrakło 20km przez dziury i wiatr rzecz jasna. Nocleg w tanim hotelu w wiosce Koka, a na kolację injera z rybą na ostro. Aż łzy ciekły od małych zielonych papryczek. Jutro muszę przeżyć ponowny przejazd przez stolicę, którą najchętniej ominąłbym szerokim łukiem oraz wjechać na 3000 m n.p.m. na wzgórze Entoto. Ogólnie Etiopia coraz bardziej mi się podoba. Oczywiście ma swoje zalety i wady, jednak ja staram się dostrzegać tylko te pierwsze. Ludzie może nie są bogaci i mają swoje problemy, ale jak dotąd nie spotkałem się z jakąś niechęcią w stosunku do mnie. Pomijając fakt, że wiele osób na różny sposób stara się wyżebrać kilka birr, to jako klient w restauracji lub hotelu raczej nie mam wrażenia, że jestem naciągany. Ceny noclegów, injery, piwa, chleba są raczej stałe i niewiele się różnią, a zdarza się, że czasem nawet dostaję paragon za zakup. Oczywiście wszędzie są jakieś widełki cenowe i także na to mam wzgląd. Czasem nawet za nocleg uda mi się wytargować 10birr mniej, ponieważ nie ma ciepłej wody lub toalety w pokoju. Jednak takie niskie standardy są prawie wszędzie, no i przecież sam najtańsze hotele wybieram. Od pierwszego dnia widzę jak duży problem ludzie mają tutaj z wodą. W miastach i na wioskach nie ma sieci wodociągowych i kanalizacji. Codziennie zdarza mi się dostrzec całe rodziny z charakterystycznymi żółtymi plastikowymi kanistrami, które przemierzają nawet po kilka kilometrów po wodę ze studni. W rękach, na plecach, na osiołkach, na powozach, motorach, rikszach i busami, wszyscy codziennie targają wodę do swoich lepianek. Niestety, zdecydowana większość ludzi tutaj nie ma swobodnego dostępu do wody poprzez proste przekręcenie kurka w kranie. Większość domów nie ma nawet elektryczności. Można sobie tylko wyobrazić jak trudniejsze życie mają Etiopczycy. Większość z nich to rolnicy, więc woda jest im niezbędna do podlewania pól i pojenia zwierząt w czasie pory suchej. Litr wody butelkowanej kosztuje tutaj 10-15birr/1.7-2.6zł czyli drożej niż u nas. Tylko nieliczni mogą sobie na nią pozwolić. Ja natomiast cieszę się z butelek z filtrem, które dają mi spory komfort w podróżowaniu. Cały czas mogę pić czystą wodę bez obaw o swoje zdrowie.

Koka – Sululta – 07.04.2017
116,5km, 14.7śr, 1580m w górę, 46.1max, 7h53min, 11-28℃
Początek dnia podobny do wczoraj. Dziury, wiatr, a potem także pod górę. Praktycznie cały dzień powoli wspinałem się, aż osiągnąłem wysokość 3000 metrów na wzgórzu Entoto powyżej stolicy Etiopii. Od miasta Mojo do Addis jechałem już znanym odcinkiem trasy. Zarówno dojazd do stolicy jak i przejazd przez nią nie był przyjemny. Masa ciężarówek busów, autobusów i trójkołowych niebieskich taksówek. Hałas, spaliny, klaksony i tłumy ludzi oraz zwierząt, które co chwilę próbują niespodziewanie przejść na drugą stronę ulicy. Już wiem czemu niektóre dzieci na mój widok krzyczą „China”. W okolicach stolicy znajduje się wiele chińskich firm inwestujących w Etiopii. Chińczycy muszą robić Etiopczykom niezłe pranie mózgu skoro na Europejczyków wołają „Czajna”. Na dystansie kilkunastu kilometrów minąłem trzy duże fabryki oraz dużą stację kolei, w którą Chińczycy także inwestują. W mieście na skrzyżowaniach dodatkowo tworzyły się niewielkie korki, ponieważ mimo zamontowanych liczników i świateł kierowcy i tak je ignorowali. W sumie, w stolicy zatrzymałem się może kilka razy. Na koktajl owocowy, w piekarni, przy Ambasadzie Polski oraz na przerwę na burzę jaka przeszła nad miastem popołudniu. Najprzyjemniejszy był wyjazd ze stolicy drogą numer 3. Najmniej ruchliwy odcinek, ale i najbardziej stromy. Kilka kilometrów dalej, kiedy dojechałem do przełęczy i skręciłem w boczną drogę, aby wjechać na wzgórze Entoto, w lesie cieszyłem się już ciszą. Na tym oto wzgórzu znajduje się etiopski Kościół Ortodoksyjny, gdzie kiedyś cesarz Menelik założył stolicę. Tutaj też w roku 1882 został on koronowany na cesarza Etiopii. Ten kościół jest jedyną ciągle działającą pamiątką tamtych czasów i jednym z najważniejszych i najstarszych kościołów w Addis Abebie. W XX-tym wieku stolicę przeniesiono w obecne miejsce, ponieważ na Entoto mieszkańcom było po prostu zbyt zimno. Kościół wybudowano na planie ośmiokąta, a w środku można go obejść dookoła. Przed wejściem musiałem zdjąć buty oraz założyć bluzę z długim rękawem oraz spodnie zakrywające nogi. Ciekawy jestem, co znajduje się w ścisłym centrum kościoła. Może jakaś sala lub ołtarz? Obok kościoła znajduje się jaskinia, w której była jeszcze starsza świątynia. Po zwiedzaniu po raz kolejny musiałem chować się przed ulewnym deszczem. Dalsza część trasy prowadziła już w dół, a tuż przed zmrokiem znalazłem tani hotel. Niestety chwilę później była awaria prądu i nie było go aż do rana, więc właściciel oddał mi część zapłaty. Ponieważ do końca wyprawy coraz bliżej, a czasu mało musiałem nieco skorygować i skrócić trasę wyprawy. Na razie udaję się na północ w góry Semien, gdzie znajdują się dwie drogi powyżej 4000 metrów n.p.m. oraz najwyższy szczyt Etiopii. Chciałbym zdobyć przynajmniej jedną z nich. Już raczej nie uda mi się odwiedzić miasta Lalibela i drogi na 4200m n.p.m. w jej okolicach. Nie wykluczone też, że pod koniec wyprawy część trasy do Addis Abeba będę musiał podjechać autobusem. Niestety czas na wyjazd miałem ograniczony, a dodatkowo najtańsze przeloty były właśnie w tym terminie, więc dużego wyboru nie było. Dodatkowo straciłem dzień na oczekiwaniu na zagubiony bagaż, a i podjazd na Tulu Dimtu zajął mi więcej czasu niż planowałem. Niemniej, najwyższe i najważniejsze swoje cele już zdobyłem w górach Bale, gdzie była najwyższa asfaltowa przełęcz i najwyższa droga Etiopii i Afryki. W góry Semien jadę bardziej z ciekawości zobaczenia małp Gelada czy Ibexów. Po drodze także będę miał jeszcze parę atrakcji. Drugi dzień z kolei mogę za to pospać do budzika o 6:00. Na północy kraju, gdzie jest więcej katolików, muzułmanie mają mniej meczetów i nie budzą całej okolicy głośnymi modłami poprzez głośniki umieszczone wysoko na minaretach.
Zapomniałbym – w końcu udało mi się zjeść injerę z mięsem i okazała się mniej dobra niż ta z rybą czy warzywami.

Sululta – Gohatsion – 08.04.2017
159.5km, 16.9śr, 1960m w górę, 66.8max, 9h26min, 11-27℃
Tysiąc kilometrów już za mną, a w sumie po dzisiejszej jeździe to już nawet 1100km. Udany dzień i kilometraż. Ponad dziewięć godzin na siodełku z dwunastu, kiedy jest jasno. Dzisiaj trzymałem się głównie wysokości około 2600 metrów n.p.m. Czasem zjechałem trochę niżej, czasem wjechałem trochę wyżej, aż w pewnym momencie przekroczyłem niespodziewanie wysokość 3000m n.p.m. za miastem Fiche. Było tam jeszcze wyższe wzgórze sięgające może nawet 3400 metrów, na szczycie którego stały maszty antenowe, jednak nie kusiło mnie, aby tam podjechać. W kolejnym mieście przejeżdżałem obok wielkiej cementowni, którą oczywiście wybudowali Chińczycy. Dziś znów częściej słyszałem o sobie „China” niż „Falanji”. Na śniadanie zamiast bułki z kawą, jak planowałem, zjadłem makaron z warzywami. Spróbowałem też niewielkiej ilości tutejszego alkoholu. Mocny, jednak o mało charakterystycznym smaku i zapachu, chociaż trochę słodkawy. Za śniadanie zapłaciłem niecałe 40birr i otrzymałem paragon, który załączam w zdjęciu. Na nocleg zatrzymałem się w wiosce Gohatsion leżącej na skraju przełomu Białego Nilu. Jutro zjazd do kanionu, a następnie mozolna wspinaczka na wysokości +2000m n.p.m.

Gohatsion – Debre Markos – 09.04.2017
112km, 14.0śr, 2140m w górę, 61.3max, 7h57min, 11-32℃
Dziś tylko niewiele ponad 110km, ale za to rekord dziennego przewyższenia – powyżej 2100 metrów w górę. Rano czekał mnie zjazd z wysokości 2600m n.p.m. na około 1200m n.p.m. Nie mogę napisać, że zjazd był szybki, ponieważ musiałem uważać na koleiny i inne nierówności, które utworzyły ciężarówki. Kiedy dziś rano zobaczyłem przełom Nilu Błękitnego, pomyślałem: „O, znów Wielki Kanion”. Głęboki i szeroki wąwóz podobny do „pierwowzoru” w USA. Na jego dnie, niedaleko rzeki swoje siedliska mają małpy, których spotkałem tu kilkanaście. Nowy most Hedase Bridge w 2008 roku wybudowali Japończycy. Ciężarówki nie mają łatwo w tej okolicy. Bardzo powolnie zjeżdżają i podjeżdżają pod długie wzniesienia po obu stronach kanionu. Wiele z nich po drodze się psuje i stoi na drodze utrudniając innym przejazd. Wiele jest także wypadków. Tylko dziś na trasie widziałem co najmniej kilka rozbitych aut. Wiele samochodów po wypadkach jest doszczętnie spalona, nie wiem tylko czy palą je sami kierowcy czy też wandale. Ogólnie w całej Etiopii widać wiele porzuconych i spalonych wraków samochodów. Z moim podjazdem z kanionu uporałem się do południa, kiedy to na liczniku pojawiła się wysokość 2400 metrów n.p.m. Mogłem w końcu uzupełnić płyny w mieście Dejen, a niestety zabrakło mi wody na jakąś godzinę. W połowie podjazdu udało mi się kupić też litr wody w jakiejś wiosce. O dziwo to dopiero mój drugi zakup wody w Etiopii. Kolejna zaleta butelek Water-to-Go. W Dejen zjadłem śniadanie, napiłem się aromatycznej herbaty i ruszyłem dalej. Krajobraz przypominał wczorajszy dzień – pastwiska, pola uprawne i rozległe równiny, co jakiś czas przedzielone przez wzgórze. Na obiad zatrzymałem się w kolejnym mieście i po obrazkach trafiłem w końcu do restauracji, w której podaje się owocowe koktajle. Zamówiłem awokado-mango. Chciałem jeszcze zjeść injerę z warzywami, jednak w tej restauracji jej nie serwowali, co bardzo mnie zdziwiło. Zaproponowano mi sałatkę. Dostałem duży talerz zmieszanych owoców i warzyw i muszę przyznać, że było pyszne. W Polsce nigdy bym się nie pokusił, żeby zmieszać paprykę z bananem, pomarańcz z burakiem czy awokado z pomidorem.  W sałatce była jeszcze marchew, cebula i mango. Do tego bułka i przyprawy. Trzeba taki mix zrobić w domu. Ostatnie godziny jazdy doprowadziły mnie do dużego miasta Debre Markos, gdzie zostałem na noc.

Debre Markos – Injibara – 10.04.2017
138km, 16.6śr, 1810m w górę, 50.4max, 8h15min, 12-33℃
W sumie dzień jak co dzień. Rano lekko w dół, potem po prostej, a na koniec nawet się trochę zmęczyłem pod górę. Na śniadanie znowu jadłem makaron z warzywami i piłem najlepszą – jak dotąd – kawę. W sumie nie mam pojęcia, jakie przyprawy czy dodatki tutejsze „baristki” dodają do tego napoju, ale pierwszy raz w życiu smakuje mi kawa bez mleka. Cukru sypie się tutaj dużo, jednak to ciemny cukier trzcinowy, więc teoretycznie zdrowszy od naszego. No właśnie, codziennie zatrzymuję się na kawę, jestem w kraju, z którego kawa się wywodzi, a jeszcze nie widziałem tutejszych plantacji kawy. Co prawda w Ameryce Środkowej widziałem jak rośnie kawa na zboczach wulkanów oraz dziko przy drogach, jednak chciałbym zobaczyć jak to wygląda tutaj. Dzisiaj mijałem puste już pola po zbiorach ziaren teff, pola kukurydzy i ziemniaków, bananowce, a nawet poletko ananasów. Mam nadzieję, że w końcu wjadę w rejon Etiopii, gdzie rosną kawowce. Po raz kolejny przez cały dzień towarzyszyły mi przydrożne „stragany”. Rano za Debre Markos kobiety sprzedawały jakiś lokalny bimber w butelkach po droższych alkoholach, potem przez kilkanaście kilometrów przy drodze stały pufy oraz limonki, a na koniec dnia mijałem jakieś różnokolorowe włosie, być może jako ozdoba dla samochodów ciężarowych na przednią szybę. W międzyczasie znów zamiast obiadu wolałem wypić koktajl z mango z czekoladą, a raczej takie trzy. Super smakują i gaszą pragnienie no i oczywiście chłodzą. Jakoś nie zauważyłem, aby sprzedawali tutaj lody, więc zimny koktajl je zastępuje. Na wioskach widziałem dziś także jak suszy się ziarna kukurydzy, paprykę i kilka kolorowych przypraw. Najprostszym sposobem jest rozłożenie ziaren na jakiejś macie lub plandece i wystawienie na słońce. Na dzieciaki obrałem dziś strategię ignorowania. Muzyka na uszy, kapelusz bardziej zaciągnięty na czoło, brak kontaktu wzrokowego i do przodu. O dziwo taktyka się sprawdziła, bo za bardzo za mną nie biegały i kamienie również nie poszły w ruch. Jutro i w kolejnych dniach będę robił tak samo. Pod koniec dnia wjechałem na ponad 2500m n.p.m., gdzie jeszcze parę godzin wcześniej na 1800m n.p.m. smażyłem się w słońcu, a temperatura była dla mnie zdecydowanie za wysoka. Zarówno na południu w Górach Bale jak i tutaj powtarzającym się schematem jest zachmurzenie i deszcz popołudniu lub wieczorem. Mniej więcej do 16-17:00 jest gorąco i słonecznie, a potem tworzą się chmury, czasami zagrzmi i mocniej popada. Dobrze, że nie jadę w porze deszczowej. W Etiopii, zależnie od wysokości nad poziomem morza, pora deszczowa może trwać od maja do początku października. Zapewne wtedy leje całymi dniami, drogi stają się mniej przejezdne i zwiększa się ryzyko zachorowania na dengę czy malarię, bo komarów jest zdecydowanie więcej niż teraz. Właścicielka hotelu, w którym zatrzymałem się na noc powitała mnie w charakterystyczny sposób w jaki witają się Etiopczycy. Podanie ręki, a następnie zbliżenie się ciałami i dotknięcie barkami. Jak dotąd sądziłem, że taki sposób powitania jest zarezerwowany wyłącznie dla przyjaciół i znajomych, ale być może kobieta chciała, abym nie czuł się obco jako gość.

Injibara – Wereta – 11.04.2017
172km, 18.9śr, 1010m w górę, 53.1max, 9h04min, 9-29℃
Woohoo!! Nowy rekord wyprawy pod względem dziennego dystansu, z czego 100km zrobiłem do południa. W sumie na kilometry nie jeżdżę, ale ładnie dziś się przemieściłem. Do miasta Bahir Dar było łatwo. Mało podjazdów, sporo płaskiego i trochę w dół. W jednej wiosce zatrzymałem się na śniadanie i zamówiłem jajecznicę. Dostałem makaron, a przecież wcześniej właściciel pytał czy ta jajecznica ma być z solą. Jak w kabarecie o chińskiej restauracji. A propos Chińczyków,  widziałem dziś jednego czarnego. Twarz chińska tylko kolor skóry inny. Kilku Azjatów minąłem też za Bahir Dar. Remontowali most na rzece. Przy mieście Bahir Dar znajduje się największe jezioro w Etiopii – Tana Lake. To tutaj swój początek ma rzeka Nil Błękitny. Jest to największy prawy dopływ Nilu głównego. Kilka kilometrów poniżej miasta znajduje się znany w Etiopii wodospad kaskadowy. Nie udało mi się jednak do niego dotrzeć. Musiałbym zostawić rower i iść kilkaset metrów. Kilka dni temu przekraczałem tą rzekę na wysokości 1200m n.p.m., tutaj jej bieg zaczyna się sześćset metrów wyżej. W Bahir Dar zatrzymałem się na chwilę przerwy w restauracji nad brzegiem jeziora. To była chyba najbardziej gorąca część dnia, a ja bardzo potrzebowałem ochłody. Restauracja kształtem przypominała ogromny szałas pokryty strzechą, taki typowy styl etiopski w ładniejszym wykonaniu. Koniec dnia jak zwykle ostatnio burzowy i deszczowy, ale i nieco chłodniejszy. Ostatnie 25km nieźle powiało mi w plecy, stąd między innymi udało mi się wykręcić taki dystans. Złą wiadomością jest fakt, że straciłem szprychę w tylnym kole i obręcz trochę ucieka na boki. Mam nadzieję, że kolejne będą się trzymać do końca wyprawy. Poza tym zgubiłem śrubkę od tylnego bagażnika. Nie mam zapasowej, jednak pozostałe trzy trzymają mocno. Przypiąłbym bagażnik trytytką, ale jakoś też zabrakło. Dziś znów widziałem jak pod kołami auta ginie pies. Nie wiem, który to już z kolei. Niby widzę, że kierowcy starają się omijać większe zwierzęta jak krowy, osły czy nawet kozy,  pewnie bardziej w obawie przed uszkodzeniem samochodu niż troską o życie zwierzęcia, ale jednak zbyt wiele ginie ich na tutejszych drogach. Przykre…

Wereta – Debre Zebit – 12.04.2017
142km, 13.8śr, 2760m w górę, 50.8max, 10h15min, 15-28℃
Wieczorem zadecydowałem, że omijam Góry Semien i udaje się na wschód drogą 22 do miasta Lalibela. Mało czasu, żeby jechać dalej na północ, a busem też jakoś nie mam ochoty wracać. Kierowcy jeżdżą jak wariaci, codziennie widzę rozbite samochody, a i swojego roweru na dachu auta też nie widzę. Wystarczy mi, że napatrzę się na kozy poprzywiązywane do dachowych bagażników Toyot Hiace i wydających z siebie histeryczne odgłosy podczas, kiedy kierowcy gnają z nimi jak szaleni. Dziwię się, że policja przystała na takie praktyki. Praktycznie w każdym mieście na większości skrzyżowań i w większości wiosek jest policjant, który zatrzymuje naprawdę sporo aut i sprawdza dokumenty kierowców. Wydaje mi się, że im bliżej końca wyprawy, tym więcej kamieni leci w moją stronę. Dziś dzieciaki przechodziły samych siebie z bieganiem za mną i rzucaniem we mnie. Poza jednym, który trafił w szprychę przedniego koła wszystkie inne leciały obok. Szprycha została wyrwana w gwintu z nypla, jednak obręcz pozostała prosta, na szczęście. Jeszcze kilka takich akcji i będę musiał stwierdzić, że dzieciaki rzucające kamienie w „falanji” to problem. W sumie także na to znalazłem sposób. Jak widzę, potencjalną grupkę nudzących się dzieciaków przy drodze to wystarczy, że po minięciu ich odwrócę głowę w ich stronę. Kiedy patrzę na nie w ten sposób, czują respekt. Nie sądziłem, że ten dzień da mi popalić. Rekord pod względem przewyższenia w górę wynoszący ponad dwa i pół kilometra na wyprawie to sporo.  Spodziewałem się podjazdu na przełęcz za miastem Debre Tabor na wysokość powyżej 3000m n.p.m. Miało być 65km i 1300 metrów w górę. Jednak, jak to bywa w górach, nie zawsze bywa to takie proste. Początek dnia według planu, cały czas w górę. Jednak im wyżej wjeżdżałem tym więcej też było zjazdów i tak na każde dwieście metrów w górę miałem około stu w dół. Przed miastem Debre Tabor w dolinie minąłem kilka monolitycznych skał jak w Dolinie Monumentów. Nieco powyżej był gęsty las Libanos Forest, w którym ponownie spotkałem małpy. Chyba ten sam gatunek, co w okolicach przełomu Nilu Błękitnego. Miasto Debre Tabor  minąłem na wysokości 2500m n.p.m. i spodziewałem się, że kolejne 30km do przełęczy będzie raczej płaskie. Owszem, wspinałem się powoli, jednak co chwilę był też jakiś zjazd w dół. Przełęcz oczywiście bez nazwy o wysokości około 3242m n.p.m. Dalsza część dnia podobna: raz w górę, raz w dół. Po zjeździe na około 2700metrów ponownie podjechałem na wysokość powyżej 3000m n.p.m. do miasta, którego nazwy nie znam, jednak na pewno jest to jedno z najwyższej położonych miast w Etiopii. Znajduje się powyżej 3100m n.p.m. Kawałek dalej, już drugi raz w tym kraju, mogłem zobaczyć tutejszy „Wielki Kanion”, a raczej dwa na raz. Droga numer 22 została poprowadzona granią, po dwóch stronach której, z góry mogłem spoglądać na co najmniej kilometrowej głębokości kaniony. Na koniec dnia czekał mnie jeszcze kilkuset metrowy podjazd do wioski Debre Zebit. Do zachodu słońca zostało już tylko pół godziny, a okazało się, że nie ma żadnego hotelu, w którym mógłbym przenocować. Na wyjeździe z wioski zapytałem gospodarza w języku pokazywanym czy mogę rozbić namiot obok domu. Nie miał nic przeciwko, a nawet zamiast kawałka trawy dostałem pół czegoś w rodzaju kuchni połączonej z przedsionkiem do głównej izby/sypialni. Dostałem również materac i skórę jakiegoś zwierzęcia, na której mogłem się położyć. Na kolację oczywiście injera z ostrym sosem oraz jakaś odmiana kaszy na przegryzkę. Jako zimny napój do popicia dostałem jakiś kwaśny wywar, z czego – nie wiem, ale wydawało mi się, że mógł zawierać kilka procent alkoholu. Trochę jakby skisły, sfermentowany. Nie bardzo mi smakował, jednak gospodarz wypił kilka szklanek ze smakiem. Pomieszczenie dzieliłem z kozą, która była przywiązania w drugim końcu izby oraz rodziną kur i kurczaków, które na noc chowane były w wielkim dzbanie. Muszę powiedzieć, że rodzina mimo, że biedna to bardzo gościnna. W chacie nie było nawet prądu, wodę kobieta z córką musiały nosić ze studni oddalonej o około 300m od domu. Tutaj to taki zwyczaj, że to kobiety noszą wodę. Przeważnie zbiorniki po 10L. Oczywiście za gościnę zapłaciłem rodzinie jak za tutejszy nocleg w hotelu. Kobieta początkowo nie chciała przyjąć pieniędzy, jednak widziałem, że są im potrzebne, więc byłem stanowczy. Dzieci z chęcią oglądały zdjęcia, które zrobiłem w ich kraju do tej pory. Tuż przed spaniem dziewczynka, która miała może z dwanaście lat odrabiała zadanie domowe przy małej latarce. Angielski dla Etiopczyków. Wydawało mi się, że to za trudne dla niej, tym bardziej, że nie potrafiła zbyt wiele powiedzieć po angielsku, ani zbytnio nie rozumiała co mówię.

Debre Zebit – Weldiya – 13.04.2017
152km, 15.9śr, 1736m w górę, 52.2max, 9h34min, 13-29℃
Ledwie wczoraj zmieniłem decyzję i odpuściłem odległe Góry Semien, a dziś okazało się, że droga do miasta Lalibela jest fatalna i w większości kamienista. 200km do Lalibeli i dalej do szczytu jechałbym pewnie trzy dni, a to znów za dużo. Dziś, zamiast Lalibeli i jej monolitycznych kościołów oraz podjazdu na 4200m n.p.m. na pocieszenie mam tylko kolejne dwa podjazdy. Ogólnie ciekawy dzień ze względu na ciągłą jazdę powyżej granicy 3000 metrów. Nawet na tej wysokości znajdują się tutaj rozległe równiny, na których pasą się zwierzęta. Najwyżej wjechałem na ponad 3500m n.p.m. tuż przed zjazdem do miasta Weldiya. Droga numer 22 to najwyższa droga ciągła Etiopii, ponad 100km, czyli 1/3 całej drogi prowadzi powyżej 3000m n.p.m. Na koniec dnia fantastyczny zjazd w dolinę z 3500m na 1800m n.p.m. Na jednym z pierwszych zakrętów ponownie spotkałem małą grupkę małp i tym razem to na pewno były dżelady. Na kilku dorosłych osobnikach widziałem duże czerwone „serce” na torsie. Zanim zrobiło się ciemno udało mi się dojechać do miasta Weldiya leżącego na 2000m n.p.m. Po zmroku okazało się, że w mieście nie ma prądu i co za tym idzie i wody. O Wi-Fi już nawet nie wspomnę. Nie szukam na siłę, czasami się zatrzymam przy lepszym hotelu lub restauracji, jednak od kilkuset kilometrów brak możliwości wysłania zdjęć i relacji. Już w tym momencie wyprawy nie jestem z niej do końca zadowolony. Tylko dwa główne, ale de facto najważniejsze cele zdobyte, lecz dla mnie to trochę mało jak na prawie trzytygodniową wyprawę. Teraz z kolei zrobiło mi się za dużo czasu i dlatego ponownie zmieniam trasę przejazdu. Z miasta Weldiya do stolicy mam 525km i 6 pełnych dni jazdy. W moim aktualnym tempie do Addis dojechałbym w cztery dni, a nie chcę kolejnych dwóch spędzać w tym mieście. Aby w pełni wykorzystać pozostały czas w Etiopii pojadę bardziej na wschód do drogi numer 1 i udam się nią do miasta Adama. Na tym odcinku leżą trzy parki narodowe, więc będzie okazja na zobaczenie afrykańskiej fauny. Minusem tego pomysłu będzie pewnie większy upał niż w górach oraz konieczność przejechania odcinka Mojo-Addis po raz trzeci.

Weldiya – Mile – 14.04.2017
175km, 17.9śr, 940m w górę, 55.8max, 9h43min, 11-39℃
Przez cały wieczór i noc w mieście Weldiya nie było prądu i wody. Wieczorem nie mogłem się umyć, ani naładować smartfona. Na dodatek PowerBank też niemal pusty, więc cały dzisiejszy dzień jechałem bez telefonu, GPSa i aparatu. Zdjęcia robiłem jedynie swoim kompaktem. Musiałem dziś się zmobilizować i pokonać tak duży dystans, bo inaczej zostałbym na pustyni bez wody i jedzenia. Tylko poranek był przyjemny i chłodny. Cała reszta dnia i wieczór bardzo gorące. Z 2000 metrów zjechałem na niecałe 600m n.p.m. Temperatura przekroczyła 30℃ już po 9:00 rano, a popołudniu w cieniu było rekordowe 39℃. Dziś pobiłem jeszcze trzy inne rekordy wyprawy: najdłuższy dystans dzienny, najniżej położone miejsce podczas wyprawy oraz najmniej podjazdów. Im niżej zjeżdżałem, tym drzew i krzewów było mniej. Tylko na początku dnia było trochę górek i pagórków do podjechania, potem już było w miarę płasko i lekko w dół. Niestety wiatr trochę przeszkadzał,  a w dodatku wydawało mi się, że był jeszcze bardziej gorący od temperatury powietrza. Dzień też miał swoje plusy. Odkąd rano wjechałem na drogę do Mile zauważyłem, że te tereny należą do muzułmanów. Muzułmańskie dzieci ani za mną nie biegały, ani nie rzucały kamieniami. Czasami tylko ktoś krzyknął znane mi już „falanji” lub „China”. Ten odcinek był także najbardziej bezludnym oraz o najmniejszym natężeniu ruchu samochodowego. Poza ciężarówkami i kilkoma busami mijało mnie dziś niewiele aut. Po drodze spotykałem za to sporo wielbłądów, które obgryzały resztki traw i krzewów. Na trasie mijałem też niewielkie namioty, prawdopodobnie ludu Isa – to głównie pasterze oraz wytwórcy węgla drzewnego, który sprzedawali przy drodze. Tuż przed zachodem słońca dojechałem do Mile na drodze krajowej numer 1. Musiałem się zmobilizować i pokonać tak duży dystans, bo inaczej zostałbym na pustyni bez wody i jedzenia. Temperatura do późnego wieczora wydawała się nie spadać, jednak mogłem wziąć zimny prysznic, zjeść injerę i uzupełnić płyny. Jutro ciąg dalszy walki w upałem. Liczę też na jakieś spotkania ze zwierzętami na trasie w Parku Narodowym Yangudi Rassa.

Mile – Gewera – 15.04.2017
151km, 16.0śr, 740m w górę, 48.8max, 9h06min, 26-39℃
O świcie wyruszyłem z Mile licząc na przejechanie jak największej liczby kilometrów zanim zrobi się nieznośny upał. W zasadzie spieszyć się już nie muszę. Wystarczy, że dziennie wykręcę spokojne 100km. Po wczorajszych 175km setka wydaje się śmiesznym dystansem. Od rana tempo miałem niezłe, więc postanowiłem, że dojadę do miasta Gewera na skraju Parku Narodowego Yangudi Rassa. Najwyżej ostatni dzień w Addis Abeba będzie bardziej leniwy z większą ilością czasu na zwiedzanie, za którym mimo wszystko nie przepadam. Rano temperatura o wschodzie słońca wynosiła 26℃. Potem już było tylko gorzej. Po 8:00 było już dobrze powyżej 35℃. Od początku na trasie towarzyszyły mi wielbłądy, których parę niechcący wystraszyłem przejeżdżając obok. Uwielbiam te zwierzęta, ich mordki i grację poruszania się. Po kilkudziesięciu kilometrach zauważyłem, że przekroczyłem dystans 2000km przejechanych na rowerze w Etiopii. W rezerwacie Mile Serdo Wildlife i sąsiadującym z nim Parkiem Narodowym Yangudi Rassa spodziewałem się zobaczyć więcej dzikich zwierząt. Niestety, najwięcej widziałem hodowlanych. Kozy, owce, bydło i oczywiście wolno biegające wielbłądy. Z dzikich stworzeń dwa razy przy drodze zauważyłem niewielkie grupki małp z czerwonymi tyłkami, w oddali jakieś parzystokopytne z rogami oraz ptaki nieloty. Wielbłądy, kozy i ptaki bardziej bały się mnie, niż w kółko przejeżdżających ogromnych ciężarówek. Praktycznie przez cały dzień pustynny krajobraz nie zmieniał się. Może pod koniec dnia było trochę więcej krzewów zamiast piasku. Co 5km równo ze znakiem ile kilometrów pozostało do stolicy robiłem sobie kilkuminutową przerwę szukając cienia pod krzewami. Woda w bidonach przy rowerze też nie nadawała się do orzeźwienia – wystawiona na wysoką temperaturę sama robiła się gorąca. Musiałem chować butelki głęboko w sakwach pomiędzy ubraniami, aby się tak nie nagrzewała. Zdziwił mnie też brak informacji o parku narodowym – żadnej tablicy lub strażników. Tuż przed Gewera jedyną zmianą była samotna, nawet wysoka dwuwierzchołkowa góra, która przykuwała moją uwagę przez ostatnie 20km. W Gewane za hotel chcieli 150, a w drugim 200birr. W tym drugim, kiedy z uśmiechem podziękowałem za ich usługi cena nagle spadła do 100birr, więc się zdecydowałem.  Za karę zamiast zimnej wody pod prysznicem leciał niemal wrzątek z nagrzanego zbiornika umiejscowionego na dachu hotelu. Przynajmniej w pokoju znajdował się wiatrak. Niewiele pomagał, ale tworzył jakiś ruch powietrza. Wieczorem przez hotelowy ganek przebiegła mała małpka.

Gewane – Arba – 16.04.2017
133km, 19.2śr, 525m w górę, 32.3max, 6h53min, 25-40℃
Dziś wyjechałem na trasę jeszcze wcześniej, bo już o 5:30. Temperatura wynosiła 24℃, jednak z każdą chwilą podnosiła się, aby finalnie osiągnąć 40℃ w cieniu około godziny 13:00. Dziś poza wielbłądami widziałem ponownie guźce, dobrze ponad 100 małp, zwierzę przypominające naszego lisa oraz sporo ptaków nielotów podobnych do przepiórek. Wszystkie na obrzeżach rezerwatu Aledeghi Wildlife. Sam rezerwat nie różnił się od pozostałej pustynnej części tego regionu, przynajmniej z perspektywy drogi. Dalej szybki i płaski etap z pomocnikiem w postaci wiatru w plecy. Mniej więcej w połowie trasy minąłem leżącą w poprzek drogi cysternę z paliwem, która wywróciła się trochę wcześniej. Kierowca usilnie starał się przelewać wylewające się paliwo do małych kanistrów, a przejeżdżający kierowcy mu w tym pomagali. Droga była zablokowana w obie strony, więc przez parę godzin cieszyłem się z zupełnej ciszy i spokoju podczas jazdy. Popołudniu zaczęło jeszcze mocniej wiać i nawet się zachmurzyło, jednak deszczu nie było. Dziś nocleg w wiosce Arba. Jutro, po przejechaniu przez Park Narodowy Awash liczę, że w końcu wysokość zacznie wzrastać, a co za tym idzie temperatura nie będzie aż tak wysoka. W sumie jestem pod wrażeniem swojej odporności na taki gorąc. Dziś upał nie przeszkadzał mi nawet tak bardzo jak w ostatnie dwa dni. Być może to zasługa wiatru lub też mój organizm tak szybko przyzwyczaił się do tych trudnych pustynnych warunków. W sumie to niezły trening przed kolejną większą wyprawą, która będzie także przebiegać przez gorące pustynne tereny.

Arba – Welenchiti – 17.04.2017
104km, 17.1, 985m w górę, 49.6max, 6h05min, 26-36℃
Niecałą godzinę po tym, jak wyjechałem z wioski dotarłem do miasta Auasz, które znajduje się przy granicy Parku Narodowego Awash. Niestety tutaj moja dalsza jazda została przerwana przez pracowników parku, którzy poinformowali mnie, że dalej rowerem jechać nie mogę. W punkcie kontrolnym zapakowali mnie na pierwszy lepszy napotkany samochód i w sumie nie pytając o zdanie kierowcy, ani moje miałem przymusową podwózkę przez kolejne kilkanaście kilometrów. Co ciekawe, gdybym jechał w przeciwnym kierunku, czyli na południe, pewnie tylko sprawdziliby moje sakwy, czy nie przewożę w nich małp, bo posterunek znajdował się tylko z jednej strony parku. W samym parku poza całymi tabunami małp nie widziałem innych zwierząt. Nawet przy jeziorze Matahara nie dostrzegłem żadnych dużych ptaków. Za Parkiem krajobraz zmienił się z pustynnego w powulkaniczny. Parę szczytów przypominało wulkany, a skały wyglądały jak typowe pole lawowe. Praktycznie cały dzisiejszy dzień powoli wznosiłem się, aż osiągnąłem ponad 1400m n.p.m. w mieście Welenchiti. Wyższa wysokość to nieco niższa temperatura. Minusem wyjechania z pustyni jest niestety powrót krzyczących i biegających za mną dzieciaków. Przynajmniej w okolicy stolicy nie rzucają kamieniami. Jakby nie było, to przez prawie cztery dni miałem od nich spokój. Co ciekawe dzieci pustyni z plemienia Isa uciekały, kiedy mnie zobaczyły – piękny widok. W Welechiti zatrzymałem się w jednej z restauracji na świąteczne ciasto i koktajl z mango. Po ponad tygodniu udało mi się znaleźć Wi-Fi. Jutro dojadę do stolicy i będzie trochę czasu na zwiedzanie.

Welechiti – Addis Abeba – 18.04.2017
102km, 14.9śr, 1100m w górę, 42.5max, 6h46min, 15-30℃
W sumie pierwszy raz od początku wyprawy mogłem sobie dziś pozwolić na dłuższe poleżenie rano. Zwykle wstawałem o 6:00 lub chwilę przed, a czasem tutejsze modły budziły mnie jeszcze wcześniej. Plan na dziś to tylko 100km i dojazd do Addis Abeba. Temperatura w końcu niższa, rano przyjemne 15℃, czyli aż o 10℃ mniej niż przez ostatnie kilka dni na pustyni. Szybko przejechałem przed miasto Adama i kolejne nieco mniejsze Mojo. Potem już znajomy mi odcinek do Addis. Dalsza wspinaczka do wysokości powyżej 2000m n.p.m. Po drodze baza wojskowa w Debre Zeit, jakieś duże chińskie osiedle w Dukem, dziury, spaliny, hałas, zwierzęta na drodze, ciągle okrzyki – „Where You Going?”, aż w końcu popołudniu, dotarłem do stolicy Etiopii. Słońce częściej zaczęło się chować za chmurami, jednak na deszcz się nie zapowiadało. Jutro jakieś rowerowe zwiedzanie stolicy, zakup pamiątek i kawy na parę tygodni. Nocleg w rodzinnym GuestHouse na przedmieściach Addis. Czasami słyszę przelatujące samoloty z lotniska nieopodal.

Addis Abeba – 19.04.2017
48km, 11.7śr, 30.3max, 650m w górę, 4h03m, 18-26℃

Pierwszy raz od co najmniej tygodnia spałem przykryty kocem. Dawno nie było tak przyjemnie chłodnej nocy.
Ostatni dzień w Etiopii to głównie przejazd rowerem po głównych ulicach Addis Abeby. Przejechałem przez okolice etiopskiego parlamentu i katedry St.George i placu Meskel. Po południu kręciłem się już tylko w okolicach chyba najbogatszej dzielnicy Addis znajdującej się w pobliżu lotniska Bole. Polskich akcentów w stolicy Etiopii raczej nie zauważyłem. Znajduje się tutaj Ambasada Polski, obok której przejeżdżałem kiedy jechałem na północ kraju. Ciekawi mnie jedynie ulica Wawel Street w centrum miasta. Zbieżność nazw czy może jednak nawiązanie do naszego dobra narodowego? Ulice w stolicy nazwane są chyba wszystkimi afrykańskimi krajami. Przejeżdżałem przez Namibia, Kamerun, Dżibuti, Ghana Street, a także Ethio-China Street. Tutaj w stolicy chyba najbardziej widać ogromny wpływ Chin na Etiopię. Nic dziwnego, że na obcokrajowców wołają „czajna” skoro mieszkańcy Chińczyków widzą najczęściej. Wieżowce, drogi, kolej, fabryki oraz terminal lotniska budują tutaj właśnie ludzie Państwa Środka. W stolicy nie czuć zupełnie tego prowincjonalnego klimatu Etiopii. W prawdzie, nawet tutaj na ulicach można spotkać kozy lub uparcie stojącego na środku ulicy osła, który za nic ma klaksony przejeżdżających obok aut. Wieżowce, hotele, banki, duże sklepy, znane marki, samochody osobowe zupełnie mi nie pasują do tego, do czego się przyzwyczaiłem przez ostatnie prawie trzy tygodnie jazdy tutaj. Choć czasem zdarza się nachalny taksówkarz, który bardzo chce mnie gdzieś podwieźć oraz busiarz, który co chwilę zajeżdża mi drogę, zatrzymując się niemal na środku ulicy, aby zabrać kogoś lub wysadzić. to jak na stolicę dużego kraju, wcale nie jeździło się po mieście źle. Pewnie dlatego, że samo miasto wcale nie jest takie duże i samochodów nie ma też tak wiele. Na przedostatnią kawę udałem się do dużej sieci kawiarni Kaldi’s Coffee przypominającej bardzo amerykański Starbucks, gdzie pierwszy raz dostałem dużą kawę z mlekiem typu American. Zamówiłem też sobie dwa ciastka. Zdziwiłem się bardzo, kiedy jedno z nich w smaku bardzo przypominało nasze napoleonki. W menu restauracji były nawet lody, które kupić można chyba tylko tutaj w stolicy. Ostatnią kawę wypiłem niedaleko lotniska z przydrożnej knajpce oczywiście już w stylu tradycyjnym etiopskim. Wcześniej kupiłem kilka pamiątek od ulicznych sprzedawców, którzy o dziwo łatwo schodzili z cen, kiedy ja podawałem niższą nawet o połowę. Pewnie i tak na mnie zarobili, jednak mimo to ceny nie wydawały się wysokie. Udało mi się kupić taśmę klejąca do owinięcia pudła na rower. Zabrałem także kilka butelek mojego ulubionego etiopskiego piwa Habesha, kilka mango i oczywiście injerę. Problem miałem jedynie z zakupem ziaren kawy. W tutejszych supermarketach w sprzedaży była głównie mielona kawa, a i cenowo nie wychodziło to korzystnie. Starałem się znaleźć jakiś rynek, żeby kupić ziarna na kilogramy z worka, jednak też mi się nie udało. Kupiłem jedynie pół kilograma palonej kawy w jednym z małych sklepów. Niestety w sprzedaży było dużo więcej niepalonych ziaren do tradycyjnego parzenia. W supermarkecie pierwszy raz w Etiopii spotkałem się z cenami produktów umieszczonych na opakowaniu lub pod nimi. Po szczegółowej kontroli tuż przed wejściem na lotnisko, odebrałem karton z przechowalni. Rozkręcanie roweru i pakowanie zajęły mi prawie godzinę. Okienka linii lotniczych Ethiopian Airlines są otwarte cały czas, więc odprawa przeszła błyskawicznie. Po kontroli imigracyjnej przed wejściem do bramki odlotu, ponownie sprawdzono wszystkich pasażerów oraz bagaż podręczny. Kilka ostatnich godzin w Etiopii przed odlotem spędziłem na oczekiwaniu w terminalu międzynarodowym. Pierwszy raz od chyba dwóch tygodni spotkałem białe twarze oraz sporo żółtych. W pewnym momencie poczułem się także jak na lotnisku w Delhi, ponieważ 300 hindusów leciało do Mombaju.

Powrót – 20.04.2017
Po dwudziestu dniach jazdy rowerem po Etiopii bezpiecznie udało mi się dotrzeć do lotniska Bole w stolicy Etiopii. Wylot zaplanowany był praktycznie w środku nocy o godzinie 2:40. Przed zmrokiem musiałem udać się już na lotnisko i tam oczekiwać na przelot. W międzyczasie w ramach wspólnych zajęć z innymi pasażerami mogłem liczyć na dwie dosyć szczegółowe kontrole przed wylotem. W tym jedną, także na obecność narkotyków, przeszukanie bagażu podręcznego oraz prześwietlenie całego ciała. Ponowny przelot Boeingiem 787 Dreamliner linii Ethiopian Airlines odbył się punktualnie i bez przeszkód. Tym razem jednak do Polski wracałem przez największe londyńskie lotnisko Heathrow, gdzie miałem zaplanowaną przesiadkę do Warszawy. Z powodu jakiejś drobnej usterki siedzenia pasażera, przelot do Polski opóźnił się ponad 45 minut. Przed wejściem na podkład widziałem jak mój karton z rowerem oraz drugi bagaż są załadowywane na pokład samolotu, przynajmniej tym razem byłem pewny, że nic nie zaginie po drodze. Po długim locie nowoczesnym Dreamlinerem przesiadka do wysłużonej maszyny  737 polskiego przewoźnika była dość drastyczna. Bardziej niż stan techniczny i wizualny Boeinga, pewnie nie tylko mnie, irytuje urządzanie handlu obwoźnego na pokładzie samolotu. Rozumiem politykę firmy i zły stan finansowy LOT, jednak ganianie stewardess po pokładzie z różnymi produktami bardziej przypomina mi tanie linie lotnicze, a nie naszego narodowego przewoźnika. Na lotnisku Okęcie wylądowałem o 14:30, po pół godzinie odebrałem bagaż i przesiadłem się na czterokołowy pojazd, którym po kolejnych pięciu godzinach szczęśliwie zakończyłem swoją pierwszą afrykańską przygodę.