Transalpejska Wyprawa Rowerowa 2012

21.08.2012 – 3.10.2012
TransAlpejska wyprawa rowerowa to, po Wyspach Brytyjskich, Karpatach i najwyższych przełęczach Świata w Indiach, czwarta podróż w 2012 roku . Celem wyprawy jest przejazd przez najważniejsze państwa znajdujące się w Alpach. Są to Austria, Słowenia, Włochy, Francja, Szwajcaria, Liechtenstein oraz Niemcy. Do krajów “alpejskich” zaliczane są również Węgry oraz Monako. Te państwa jednak omijam, ponieważ w obu tych krajach już byłem i zdobyłem najwyższe szczyty oraz drogi. Według planu we wszystkich wymienionych krajach chcę zdobyć przynajmniej jeden podjazd powyżej 2000m, a we Francji planuję wjechać na ważniejsze przełęcze i drogi. Trasa wyprawy to około 4500km, choć nie wykluczam, że powrót będzie innym środkiem transportu niż rower. Przed wyprawą rower przeszedł gruntowny serwis, jednak jedyną zmianą w specyfikacji jest nowe ogumienie oraz bagażnik przedni. Jako jedna z pierwszych osób mam przyjemność przetestować nowe pancerne oponki Panaracer CrossTown 700×32. Koło w przyczepce wymieniłem na taki sam rozmiar co w rowerze, aby w razie problemów móc skorzystać z zapasowych części lub całego koła. Małe zmiany są również w ubiorze. Nowa koszulka oraz rękawiczki Primal Wear na pewno spiszą się świetnie.

Dzień 1 – 21.08.2012 – Ponownie w drodze
Jelenia Góra – Kowary – Przełęcz Okraj – Trutnov – Hradec Kralove – Pardubice – Chrudim
158.44 km, 17.8 śr, 53.8 max, 1351 m w górę, 8:53:22, 34st.C
Jeszcze wczoraj w wielu regionach Polski padały rekordowo wysokie temperatury, a w nocy szalała burza z intensywnymi opadami deszczu. Kiedy rano wyruszałem z domu było kilkanaście stopni Celsjusza i kropił deszcz. Spora odmiana, jednak w takich warunkach jeździ się o wiele lepiej niż w upale. Na początek muszę dojechać do celów podróży. Dwudniowy przejazd przez Czechy, dwa dni po Austrii i po rocznej przerwie znów zawitam w Alpy, za którymi dość mocno się stęskniłem. Po pierwszych 32km wjechałem na dobrze mi znaną Przełęcz Okraj 1050m.npm. Z Okraju do Trutnova jest przyjemny zjazd, na którym osiąga się prędkości powyżej 50-60km/h. Za Trutnovem są już tylko typowe dla całych Czech pagóry. Raz w górę i raz w dół, niewiele równych odcinków. W Hradec Kralowym obowiązuje nakaz jazdy po ścieżkach rowerowych w całym mieście. Straciłem trochę czasu przez zabawę na światłach i krawężnikach. Trochę żałuję, że nie wjechałem na rynek. Ratusz z wieżą i wielkim zegarem zachęca do podpatrzenia go z bliska. Kilka kilometrów za miastem Chrudim znalazłem fajne miejsce na nocleg. Z drogi zauważyłem domki kempingowe. Wszystkie, oprócz jednego, były zamknięte. Zapytałem czy mogę się rozbić na jedną noc. Właścicielka zgodziła się od razu. Namiot rozbiłem niedaleko jednego z domków, aby w razie deszczu szybko schować się na zadaszonym tarasie. Cisza i spokój, tylko komary atakują co jakiś czas.

Dzień 2 – 22.08.2012 – Austria
Havlickuv Brod – Jihlava – Decic – Austria
144.21 km, 17.4 śr, 57.9 max, 1754 m w górę, 8:15:51, 34st.C
Pierwszy plan wykonany. Udało mi się w dwa dni przejechać Czechy i wjechać do Austrii. Rano obudziłem się zmęczony. Budzik nastawiłem na 6:00, ale wstałem dopiero przed 7:00. Pierwsze kilometry były pod górę i ciężko było złapać odpowiedni rytm jazdy. Początek każdej dłuższej wyprawy jest najbardziej męczący. Zanim organizm przyzwyczai się do codziennej długiej jazdy musi minąć kilka dni. Przed południem i pod wieczór postraszyło deszczem. Pod wieczór nawet przeszła półgodzinna burza, przed którą schowałem się na przystanku, czyli czeskiej zastavce. Jazda po czeskich drogach nie różni się zbytnio od jazdy w Polsce. Jednak Czesi mają o wiele bardziej zadbane miasteczka, podobne do niemieckich, czy austriackich. Przejeżdżając przez Czechy nie mogłem nie kupić mojego ulubionego czeskiego piwa Gambrinusa oraz tutejszej coli, czyli Kofoli ze sporą ilością kofeiny. Przez 18:00 minąłem przejście graniczne i wjechałem do Austrii. Od razu zacząłem rozglądać się za miejscem na nocleg. Parę kilometrów dalej zjechałem z głównej drogi i rozbiłem namiot na skraju lasu z rozległym widokiem na austriacki kraj.

Dzień 3 – 23.08.2012 – Zachwycony Austrią
Waidhofen – Zwettl – Arbesbach – Erlau
121.40 km, 16.5 śr, 52.1 max, 1456 m w górę, 7:19:23, 35st.C
Za każdym razem, kiedy wjeżdżam do Austrii jestem zachwycony wszechobecnym pięknem tego kraju. Tak jakby wszyscy Austriacy mieli nakaz dbania i przystrajania swoich domów, pielęgnowania trawników i utrzymania w czystości całej Austrii. Czasami aż do przesady niektóre domy są malowane na biały kolor, a trawniki strzyżone na 3 centymetry. Pola wyglądają idealnie. Prawie każda łąka jest zagospodarowana choćby dla siana zwijanego w okrągłe bele. Sami Austriacy również zasługują na pochwałę. Wysoka kultura jazdy sprawia, że na drodze czuję się bardzo bezpiecznie. Co jakiś czas jakiś Austriak przywita się, pozdrowi, zagada. Autostrady i ścieżki rowerowe, liczne parkingi oraz miejsca do odpoczynku z ławeczkami, koszami na śmieci, a także źródełkami to tutaj nic nadzwyczajnego. Standardem jest również otwarte Wi-Fi praktycznie w każdym miasteczku i wsi. Minusem natomiast są tu ceny. Nocleg to wydatek od 25-30€ w górę, a i jedzenie jest o jakieś 30-40% droższe niż w Polsce. Przed 6:00 rano rozpadało się i przeszła burza. Po 7:00 niebo było coraz bardziej błękitne. Po południu po raz kolejny zrobiło się gorąco. Dziś przejeżdżałem przez dwa urocze miasteczka Zwettl oraz Arbesbach. W Zwettl podobało mi się w okolicach rynku, a w Arbesbach zwiedziłem najwyższe miejsce w miasteczku ze średniowieczną wieżą. Nocleg na polanie przy szopie z drewnem. Zaraz po zachodzie słońca zachmurzyło się. Spodziewam się deszczu. Na szczęście mam gdzie się schować.

Dzień 4 – 24.08.2012 Przeprawa przez Dunaj, wjazd w Alpy
Greis – Amstetten – Waidhofen – Altenmarkt – Admont
118.36 km, 17.0 śr, 74.3 max, 1776 m w górę, 6:56:34, 33st.C
W nocy porządnie lało, lecz w szopie nie spadła na mnie nawet kropla. Wyruszyłem punkt 7:00, pierwsza część trasy to głównie zjazd do doliny Dunaju, potem już w większości pod górę. Po drodze zatrzymała mnie polka Dorota mieszkająca w Austrii. Spotkanie przypieczętowaliśmy wspólnym zdjęciem. Cały dzień jechałem zachwycając się pięknem Austrii. Rano doliną Dunaju, następnie miasteczkami, a na koniec dnia udało mi się wjechać w Alpy, gdzie mogłem podziwiać szczyty powyżej 2000m. Etap bogaty w zamki, pałace i ruiny. Minąłem co najmniej 5 takich budowli. Jeszcze dobrze nie wjechałem w wysokie przełęcze, a już pobiłem mój rekord prędkości z przyczepą. 74.3km/h to naprawdę szybko w objuczonym rowerze z trzecim kołem. Jazdę zakończyłem wcześnie bo o 17:30. Widząc zbliżającą się ulewę schowałem się w sporej szopie z maszynami rolniczymi. Godzinna nawałnica z piorunami zakończyła się piękną tęczą na tle wysokich szczytów. Do Admont 2 km, później trochę rowerowej wspinaczki.

Dzień 5 – 25.08.2012 – Pierwsze wspinaczki
Admont – Trieben – Irdning – St.Nikolai – Sölkpass – Murau – Predlitz
138.81 km, 16. 3 śr, 60.0 max, 2124 m w górę, 8:29:59, 25st.C
Od Admont miałem 15km w górę na przełęcz o wysokości około 1100 m. Potem szybki zjazd do Trieben i tu zaczęły się pierwsze trudności. Okazało się, że droga którą chciałem jechać jest zamknięta i byłem zmuszony poszukać innej, a co za tym idzie – dłuższej. Jedynym sensownym rozwiązaniem był przejazd przez przełęcz Sölkpass, na której już kiedyś byłem i tym razem nie chciałem ponownie na nią wjeżdżać. Po krótkiej rekalkulacji trasy okazało się, że odległość wcale nie będzie dużo dłuższa, za to zrobię dodatkowe 600 m w górę, których nie planowałem. W St. Nikolai zwiedziłem małe muzeum. Podjazd na Sölkpass zajął mi trzy godziny i tym razem mogłem nacieszyć oczy widokami na całym odcinku tej trasy. Kiedy byłem na przełęczy kilka lat temu było bardzo zimno i nie było zupełnie nic widać. Po kilku zdjęciach ruszyłem w dół do miasteczka Murau licząc, że uda mi się jeszcze zrobić zakupy, ponieważ w niedzielę wszystkie sklepy pozamykane. Niestety udało mi się kupić tylko dwie bułki i paluszki na stacji benzynowej. Dobrze, że mam trochę swoich zapasów, a woda jest darmowa z licznych źródełek. Pogoda dziś ani nie przeszkadzała, ani nie pomagała. Odpocząłem od upału i palącego słońca, niebo było prawie cały czas zachmurzone. Kilka razy postraszyło deszczem na szczęście niegroźnie. Nocleg przed Predlitz w szopie z traktorem, w sianie. Miękko, wygodnie i deszcz mi nie straszny.

Dzień 6 – 26.08.2012 – Mokre Turracher
Predlitz – Turracher Höhe – Bad Kirchheim
58.18 km, 14.5 śr, 78.2 max, 1102 m w górę, 4:00:36, 16 st.C
Całą noc i ranek padał deszcz. Kiedy ustał o 8:00 wyruszyłem w drogę. Niestety już po paru kilometrach znów lunęło i tak między kroplami do południa zrobiłem 20km. Po południu trochę się uspokoiło i udało mi się wjechać na przełęcz Turracher Höhe – 1710m. Na Turracher – podobnie jak na Sölkpass – już byłem. Obie przełęcze mają dość stromą kilkukilometrową końcówkę sięgającą nawet do 15%. Zjazd z Turracher jest bardzo emocjonujący. Na jednym odcinku jest stromy 20% odcinek oraz dłuższa prosta, na której można bić rowerowe rekordy prędkości. Mój ustanowiony tu kilka lat temu na starym góralu wynosi 90.4km/h, a dziś z przyczepą i sakwami rozpędziłem się do 78.2km/h i jest to mój aktualny rekord zjazdu “na ciężko”. Na dole zrobiłem małe zakupy na stacji paliw wydając majątek za nic. Kilka kilometrów dalej napotkałem na otwarty dyskont sieci Billa. Ucieszyłem się z niespodzianki i dokupiłem jeszcze kilka dodatkowych produktów. Po 15:00 znów zaczynało padać coraz mocniej. Świetne miejsce na nocleg znalazłem w miasteczku Bad Kirchheim na drodze 88 przy polu golfowym. Nowy drewniany budynek z ławeczkami w środku, źródełkiem i śmietnikiem na zewnątrz. Całość oszklona i zadaszona. Pełen luksus. Znów miałem szczęście i kolejnej nocy nie grozi mi zmoknięcie i zmarznięcie. Zastanawiam się czy uda mi się całą wyprawę przenocować w takich miejscach jak szałasy i przypadkowe domki. Od 16:00 znów porządnie leje się z nieba.

Dzień 7 – 27.08.2012 – Słowenia
Villach – Wurzenpass – Słowenia – Kranska Góra – Bovec
125.41 km, 16.0 śr, 58.9 max, 1918 m w górę, 7:49:52, 7-25st.C
Najzimniejsza noc jak do tej pory. Poczułem to jak tylko wyszedłem z domku. Praktycznie do samego Villach miałem z góry i na zjazd ciepło się ubrałem. W Villach byłem już przed 9:00, a na liczniku było prawie 40km. Zajechałem na tutejszy rynek oraz kupiłem pompkę do roweru o której zapomniałem. Do 11:00 wykręciłem tyle co wczoraj przez cały dzień. Zdobyłem już wiele przełęczy. Tych mniejszych w większości nawet nie pamiętam, ale Wurzenpass na pewno zapamiętam na dłużej. Podjazd zaczyna się już w Villach niezbyt stromo z pięknym widokiem na pasmo Dobratsch. Kolejne kilometry to już ostra wspinaczka aż do 18% nachylenia na jednym odcinku przez około 600m .Trochę ponad 1000m, a zmęczyłem się jakby to było dwa razy tyle. Na przełęczy zrobiłem zdjęcie z czołgiem, który stoi tam i zachęca do zwiedzania muzeum bunkrów. Kilkaset metrów za przełęczą jest granica austriacko-słoweńska. Zjazd do Kranskiej Góry również jest dość stromy. Podczas zjazdu mogłem podziwiać najwyższy szczyt Słowenii górę Triglav oraz kilka innych imponujących szczytów. W Kranskiej Gorze zrobiłem sobie mały odpoczynek oraz zjadłem posiłek przed kolejnym podjazdem na przełęcz Vrsic, która również jak Wurzenpass nie była taka łatwa. Ponad 12 km podjazdu o średnim nachyleniu 10% i maksymalnym 15%. Na przełęcz wiodą 24 zakręty-nawroty, które są pokryte kostką brukową. Mniej więcej w połowie trasy można zwiedzić małą drewnianą rosyjską kapliczkę. Droga na przełęcz była budowana podczas pierwszej wojny przez rosyjskich więźniów stąd również nazwa “ruska cesta”. Na przełęcz dotarłem około 15:00 robiąc sobie dłuższy postój. Zjazd do Trenty również jest stromy i trzeba pokonać kolejne 26 nawrotów. Słowenia to piękny i spokojny kraj czekający głównie na turystów o czym świadczy cała masa hoteli, pensjonatów i campingów. Ceny noclegów niestety pod niemieckich i holenderskich gości jakich tu wielu. 25€ w górę. Ją na nocleg wybrałem polanę we wsi Log pod Mangartem skąd jutro będę atakował najwyższą drogę i podjazd w Słowenii.

Dzień 8 – 28.08.2012 – Mangartskie sedlo zdobyte!
Mangartskie sedlo – Passo Predil – Włochy – Sella Nevea – Tolmezzo
101.94 km, 14.2 śr, 50.7 max, 1872 m w górę, 7:09:05, 9-24st.C
Od rana ciężki ponad 10% podjazd na najwyższą i najprawdopodobniej najtrudniejszą i jedyną drogę powyżej 2000 m.npm w Słowenii. Mangartskie sedlo leży na wysokości 2055m tuż obok olbrzymiej góry Mangart. Przy wjeździe na właściwą drogę za nowym wiaduktem znaki straszą nachyleniem 22 %, jednak 15 % to na szczęście najbardziej strome miejsce na tej drodze. Droga jest płatna dla pojazdów mechanicznych, przy bramce pobierana jest ekologiczna taksa, rowery oczywiście za darmo. Już od wysokości około 1000m można podziwiać wysokie i strome skalne granie górujące nad zielonymi dolinami. Droga wije się licznymi serpentynami oraz prowadzi trzema tunelami. W najwyższym punkcie drogi znajduje się parking oraz początek szlaku na górę Mangart. Można również obserwować znaczną część Austrii z najbliższymi szczytami Dobratsch czy Gerlitzen. Około 12:30 byłem już na dole i zaczynałem drugi podjazd na Passo Predil, na którym znajduję się granica słoweńsko-włoska. Przed przełęczą stoją ruiny twierdzy natomiast już we włoskiej części znajduje się piękne zielone jezioro. Od jeziora czekał mnie trzeci i ostatni wysiłek. Mała przełęcz Sella Nevea 1190 m, a potem już zjazd na około 300m.npm w okolice miasteczka Tolmezzo. W Tolmezzo zrobiłem zakupy, a kawałek dalej w małym kanionie Venadia rozbiłem namiot na nocleg.

Dzień 9 – 29.08.2012 – Passo Mauria i Passo Cibiana
Ampezzo – Passo Mauria – Pieve di Cadore – Passo Cibiana
96.01 km, 12.9 śr, 52.0 max, 2249 m w górę, 7:25:45, 13-28st.C
Udany dzień choć wcale nie łatwy. Po ciepłej nocy czekał mnie 50 km podjazd z 390 m na 1298 m, potem zjazd i znów wspinaczka z około 800 m na 1530 m. Po ostatnich stromych podjazdach w Słowenii ciężko mi się kręci. Pierwszą przełęcz zdobyłem przed samym południem, a drugą około 17:00. Po południu znów zrobiło się gorąco, dużo piłem i szukałem cienia. Bardzo podobają mi się małe, włoskie, spokojne miasteczka z wąskimi uliczkami i z kamiennymi domami z okiennicami oraz charakterystycznymi kościołami i wieżami zegarowymi. Pierwszy raz od dziewięciu dni śpię w wynajętym pokoju (camere). Za 20€ (wytargowane z 35€) mam wygodne łóżko i gorącą wodę. Miejsce bardzo atrakcyjne, bo na samej przełęczy Cibiana. Na kolację zamówiłem spagetti bolonese oraz piwo. Po kolacji przespacerowałem się po okolicy i znalazłem podjazd z przełęczy na górę Monte Rite na której znajduje się muzeum. Kusi mnie ta góra mimo, że podjazd szutrowy. Zdecyduję rano w zależności od tego jak będę się czuł i jaka będzie pogoda.

Dzień 10 – 30.08.2012 – Monte Rite, Passo Duran
Passo Cibiana – Monte Rite – Dont – Passo Duran – Agordo – Voltago Agordo
64.18 km, 12.5 śr, 58.4 max, 1768 m w górę, 5:07:43, 14-26st.C
Wieczorem zastanawiałem się czy wjeżdżać na Monte Roti – szczyt nieopodal Passo Cibiana. Rano nie było za zimno, z przewagą błękitu na niebie, więc postanowiłem na pół lekko, czyli bez przyczepy i wora z namiotem zdobyć tą górę. Podjazd zaczyna się na przełęczy. 7.5 km, siedem zakrętów, jeden tunel oraz ponad 600 m w górę w pionie. Wszystko po szutrze o maksymalnym nachyleniu 10%. Ponad godzinę zajęło mi wdrapanie się na górę. Na szczycie znajduje się muzeum górskie Messnera o skalno-szklanej konstrukcji. Byłem na szczycie zbyt wcześnie, aby zwiedzić muzeum. Widoki jakie udało mi się zobaczyć ze szczytu były wprost niesamowite. Dookoła mnie wysokie skalne granie i długie doliny. Zrobiłem wiele świetnych zdjęć, w tym kilka panoram. Zjazd zajął mi połowę czasu podjazdu. Musiałem uważać na większe kamienie i wysokie progi odwadniające. Zajechałem jeszcze do pensjonatu po przyczepę i ruszyłem w dół w poszukiwaniu sklepu. Większość zjazdu do doliny to 10% stromizna. Na dole szybko znalazłem market, bankomat i ponownie ruszyłem w górę na Przełęcz Duran. To kolejna niezbyt wysoka przełęcz, której nachylenie przekracza 10%. Tak naprawdę kilka kilometrów podjazdu, a zmęczyć się można nieźle. Na przełęczy kilka zdjęć i ponowny zjazd w dół na około 650 m do miasteczka Agordo. Tutaj planowałem wjazd na przełęcz Cereda, ale do niej nie dojechałem. Wszystko przez deszcz, który rozpadał się z ciemnych chmur, które zgromadziły się nad szczytami oraz otwartym pokoikiem, który znalazłem chowając się przed zmoknięciem. Pod starą szopą z sianem było małe odnowione pomieszczenie z meblami i co najważniejsze z kanapą. Zapewne jakiś gospodarz zrobił sobie takie miejsce na południową przerwę w pracy. Wśród kuchennych mebli na niekorzyść gospodarza stała mała lodówka z piwem i winem, a na zewnątrz źródełko z czystą wodą. Nie mogłem przepuścić takiej okazji na darmowy nocleg i szybko zadomowiłem się w izbie. Jutro wjazd na przełęcz Cereda, do której mam jakieś 15 km i 300 m w górę, a na koniec dolomitowego szaleństwa ostatnia dość wysoka przełęcz Brocon 1815 m.

Dzień 11 – 31.08.2012 – Deszczowy luźny dzień odpoczynku
Voltago Agordo – Forcella Aurine
7.19 km, 9.6 śr, 21.2 max, 362 m w górę, 13st.C
Kiedy kładłem się spać to padało, a kiedy obudziłem się rano padało jeszcze bardziej. Przed ósmą przestało padać, więc spakowałem się i ruszyłem w drogę. Nawet nie zdążyłem dojechać do pierwszej wioski kiedy znów lunęło i w jednej chwili byłem cały mokry. Co chwilę jak tylko przestawało padać jechałem dalej licząc na to, że uda mi się pokonać przełęcz i zjechać w dół. W miasteczku Forcella Aurine wstąpiłem do jedynej czynnej restauracji w okolicy. Okazało się, że pracuje w niej miła Czeszka Michaela, która zorganizowała mi darmowy nocleg i zrobiła na obiad wielki kawał mięsa. Popołudnie to relaks i odpoczynek od jazdy w ciepłym i suchym pokoju. Mam nadzieję, że jutro już pogoda będzie bardziej łaskawsza i będę mógł kontynuować podróż, choć prognozy na następne dwa dni nie są optymistyczne.

Dzień 12 – 1.09.2012 – Odpoczynku ciąg dalszy
W nocy padało, rano padało, a po południu padało z przerwami. Niebo szczelnie zakryte niskimi deszczowymi chmurami bez szans na rozpogodzenie. Zdecydowałem się zostać z Michaelą kolejny dzień. Jutro może w końcu przestanie padać i wyruszę dalej. Skoro dziś już padało mniej to mam nadzieję, że jutro opady będą tylko przelotne. Nawet nieźle porozumiewamy się z Michaelą. Międzynarodowa czesko-polsko-angielsko-włoska mieszanka językowa sprawia, że bez problemu możemy rozumieć się na wzajem. A jeśli nie rozumiemy jakiegoś słowa to zastępujemy je w innym języku. Sam uczę się pojedynczych włoskich i czeskich słówek. Na śniadanie zrobiłem świeże włoskie bułeczki z serem i dżemem, a na obiad pyszna włoska pizza z pieca w restauracji.

Dzień 13 – 2.09.2012 – Promyk nadziei na dalszą jazdę – jutro
Znów cała noc deszczowa, a także cały poranek i przedpołudnie. Przesłało padać po południu kiedy już nie było sensu wyruszać. Późne popołudnie było już zdecydowanie ładne. Wyjrzało słońce, na niebie pojawił się błękit, a chmury znacznie się podniosły. Tę chwilę wykorzystałem na spacer na pobliską górkę, z której było widać sporą część Dolomitów. We włoskiej telewizji informowali dziś o licznych powodziach i zalanych miastach.

Dzień 14 – 3.09.2012 – Mori
Forcella Aurine – Passo Cereda – Trento – Rovereto – Mori
159.06 km, 20.0 śr, 68.2 max, 1040 m w górę, 7:55:44, 16-25st.C
Po trzech deszczowych dniach przerwy od roweru nareszcie w drodze. Łatwo zrobić prawie 160k m w niecałe osiem godzin, kiedy spora część trasy to zjazd w dół. O 8:00 pożegnałem Michaelę i wyruszyłem w stronę przełęczy Cereda. Przez trzy dni zdążyliśmy polubić się z Michaelą oraz trochę poznać. Przez cały dzień jazdy było mi trochę smutno, bo znów nie ma się do kogo odezwać. Od Michaeli dostałem zaproszenie na odpoczynek w drodze powrotnej z Francji. Niewykluczone, że z niego skorzystam. Po niecałej godzinie jazdy byłem już na przełęczy Cereda. Szybka fotka i długi zjazd w dół. Planowałem wjechać jeszcze na przełęcz Brocon, ale ponieważ jeden z tuneli na trasie był zamknięty dla rowerzystów i musiałbym zrobić ponad 10km dodatkową rundę, to tym razem zrezygnowałem z tego podjazdu. Ogólnie przez tunele pokonałem dziś około 7-8 km trasy z czego najdłuższy miał ponad 3km. Przed 15:00 miałem już 130km i byłem w Trento. Tu zrobiłem małe zakupy oraz przeczekałem krótki opad w McDonalds. W sklepie rowerowym za darmo dostałem śrubkę, która odkręciła mi się od buta SPD. Następny już spory opad z burzą złapał mnie w Rovereto. Półgodzinną nawałnicę przeczekałem w sklepie. Po drodze miałem możliwość posilić jabłkami i winogronami z licznych napotkanych sadów. Nocleg koło miasteczka Mori w domku na polu pełnym białych i czerwonych winogron.

Dzień 15 – 4.09.2012 – Lago di Garda
Lago di Garda – Bagolino – Passo San Giovanni
90.62 km, 13.2 śr, 44.9 max, 2013 m w górę, 6:49:31, 16-25st.C
Noc burzowa i deszczowa, poranek tylko deszczowy. Przed 7:00 tylko kropiło, więc ruszyłem w drogę. Co chwilę musiałem się zatrzymywać i chować, ponieważ pogoda pokazała swoje poczucie humoru. Pięć minut padało mocniej, pięć kropiło, a pięć nie padało wcale i tak do 10:00. Do 11:00 lało mocno, a później już było coraz lepiej. Po południu wyszło słońce i przez chwilę było nawet bardzo ciepło. Przed południem straciłem ponad dwie godziny na dłuższe lub krótsze postoje. Szkoda, że pogoda nie dopisała akurat wtedy, kiedy byłem nad jednym z piękniejszych włoskich jezior. Lago di Garda to największe włoskie jezioro, które również mimo otaczających je wysokich gór leży zaledwie na wysokości ok. 70m.npm. Jest to również najniższa wysokość na jakiej byłem podczas tej wyprawy. Zanim dojechałem do jeziora Garda zdobyłem jedną z najniższych oznaczonych przełęczy. Była to Passo San Giovanni o wysokości 287m.npm. Od Gardy było już tylko w górę, gdzie po drodze mijałem jeszcze dwa malownicze jeziora. Wspinaczka w górę zaczęła się ponownie od miasta Bagolino. Chwilami nawet 15% nachylenia przypomniało mi trudne podjazdy w Słowenii i Dolomitach. Na nocleg wybrałem zadaszoną wiatę zamkniętego hotelu Europa na wysokości 1500m.npm i 8 km przed przełęczą Croce Domini. Mam nadzieję, że noc nie będzie za zimna, ponieważ śpię w śpiworze na świeżym powietrzu. Z lenistwa nie chciało mi się rozkładać namiotu. Jutro hurtowe zdobywanie przełęczy i zjazd w kierunku Mediolanu.

Dzień 16 5.09.2012 – Dzień pięciu przełęczy
Goletto di Gadino – Passo di Croce Domini – Giogo di Bala – Col di Crocette – Passo Maniva
Collio – Consecio – Chiari – Sanctuario di Caravaggio
141.99 km, 17.7 śr, 48.9 max,1035 m w górę, 8:00:18, 10-29st.C
Plan dnia zaliczony. Przed południem cała piątka przełęczy zdobyta, a po południu podjechanie w miarę możliwie jak najbliżej Milanu. W nocy nawet nie zmarzłem, rano było +10 stopni i błękitne niebo zapowiadające ładny dzień. Po pierwszych czterech kilometrach byłem już na pierwszej przełęczy, a po kolejnych czterech na Croce Domini, gdzie zjadłem śniadanie i zaprzyjaźniłem się z mieszkającym tu psem. Od Croce Domini do Giogo di Bala droga w remoncie i przejazd po szutrze. Potem miałem już z górki. Przez Crocette i Passo Maniva tylko przemknąłem, a dalej czekał mnie zjazd na około 170m.npm. Był to drugi raz kiedy jednego dnia zdobyłem aż pięć przełęczy. Kilka lat temu w Dolomitach zdobyłem pięć przełęczy powyżej 2000 m w jeden dzień. Po drodze w okolicach Bresci natknąłem się na objazd (deviazione) i musiałem dorzucić kolejne 10 niepotrzebnych kilometrów. W centrum handlowych zrobiłem zakupy w miarę normalnych cenach. Kupiłem między innymi klocki hamulcowe, ponieważ te w rowerze pomału się kończą. Nic w tym dziwnego oba komplety mają po kilka tysięcy kilometrów. Pod koniec trasy złapał mnie deszcz, więc schowałem się w Sanktuarium w Caravaggio. Zanim zwiedziłem świątynie przestało padać. Nocleg około 35 km od Mediolanu w namiocie na polu.

Dzień 17 – 6.09.2012 – Milan
Mediolan – Novara – Santhia – Viverone
161.36 km, 18.3 śr, 33.8 max, 390 m w górę, 8:47:19, 16-34st.C
Wstałem już przed siódmą i ruszyłem w stronę Mediolanu, do którego dotarłem przed 9:00. Po wjeździe do miasta trochę denerwujące zakazy dla rowerów. W głównym centrum za to możliwość poruszania się na dwóch kółkach po Piazza Duomo oraz Zamku Sforzesco. Plac Duomo wraz z wielką katedrą zrobił na mnie ogromne wrażenie, podobnie zamek. Spory problem miałem z wyjechaniem w miasta w kierunku Novary. Pomimo ignorowania niektórych znaków zakazu i tak musiałem zrobić dodatkowe kilometry omijając drogę szybkiego ruchu. Nawet jeden samochód na mnie nie zatrąbił, a jeden Włoch przejeżdżając krzyknął “dzień dobry” z dziwnym akcentem. W Novarze wjechałem do centrum zaciekawiony dwoma wieżami, do których i tak nie dotarłem. Zniechęciła mnie kostka z kamieni położona na drodze, po której jechało się tragicznie. Mimo wszystko miasto godne polecenia na zwiedzanie. Reszta część dnia to pogoń za kilometrami. Być może jutro uda mi się wjechać na przełęcz Nivolet, do której mam ponad 100 km i jakieś 2300 m w górę. Dzisiejszy dzień to najbardziej płaski etap wyprawy. Od jutra zaczynają się wysokie podjazdy. Nocleg koło jeziora Viverone na polu kukurydzy. Niestety w namiocie, ponieważ komary strasznie tną. O 21:00 aż 20 st.C’.

Dzień 18 – 7.09.2012 – Dolina Orco – Park Narodowy Gran Paradiso
Irvea – Castellamonte – Pont – Ceresole – Chiapili di Sopra
94.63 km, 13.5 śr, 29.2 max, 1721 m w górę, 6:58:56, 16-35st.C
Sądziłem, że od rana zacznie się podjazd i zdobywanie wysokości. Okazało się, że po 50km praktycznie nic nie wzniosłem się w górę. Dopiero za miasteczkiem Castellamonte droga nieznacznie zaczęła prowadzić w górę. W centrum Castellamonte w parku na ławce zjadłem śniadanie podziwiając urokliwe miasteczko. Zaczepił mnie pewien Włoch, który również podróżuje rowerem. Od południa zrobiło się strasznie gorąco. Dobrze, że po drodze było sporo źródełek oraz tunel Ceresole o długości ponad 3500 m przez, który przejeżdżałem prawie pół godziny i w którym odpocząłem od upału. Im wyżej tym bardziej mi się podobała ogromna dolina Orco. Podjeżdżając zachwycałem się ogromnymi grzbietami górskimi. Odetchnąłem również od hałasu i zgiełku miast, który dokuczał przez ostatnie dni. Samochodów i motorów w dolinie jest bardzo niewiele. W miasteczku Ceresole zrobiłem sobie dłuższą przerwę, a wjazd na przełęcz Nivolet przekładam na jutro. Nocleg na wysokości ponad 1800 m na ganku jednej z chat w osadzie Chiapili di Sopra. Do przełęczy 13km. Potem możliwe dwa warianty. Albo przejazd zamkniętą droga do doliny Aosta, albo zjazd z powrotem i przejazd do Francji przez jedną z przełęczy w okolicach Turynu.

Dzień 19 – 8.09.2012 – Colle del Nivolet i Turyn
Colle del Nivolet – Pont – Rivalore – Turyn
144.78 km, 16.5 śr, 54.8 max, 1328 m w górę, 8:43:37, 9-30st.C
Zanim zasnąłem podziwiałem przelatujące samoloty, satelity oraz spadające gwiazdy. Noc była ciemna, nie było żadnych świateł, a wszystko na niebie było bardzo wyraźne. Od rana czekał mnie ciężki 10-12% podjazd. W parku Gran Paradiso jest tak pięknie, że chciałoby się tam zostać na dłużej. Zrobiłem sobie kilka przerw po drodze nad sztucznymi jeziorami. Na przełęcz Nivolet dotarłem około 9:30 jako pierwszy rowerzysta. Tak jak sądziłem nie ma drogi łączącej przełęcz z doliną Aosty. Pozostało więc zjechać z powrotem w dół i kierować się na Turyn. Do doliny Aosty prowadzi jedynie szlak pieszy, jednak nie zdecydowałem się nim zjeżdżać. Dojechałem jedynie do końca drogi prowadzącej od parkingu i jeziora. Pian del Nivolet to wspaniałe miejsce na wypoczynek. Fantastyczne widoki w górę i dół oraz niczym nie zakłócony spokój sprzyja relaksowi na świeżym powietrzu. Zjeżdżając mijałem kilkudziesięciu kolarzy mozolnie podążających ku przełęczy. Nivolet to jedna z najwyższych i wcale nie najłatwiejszych alpejskich przełęczy drogowych. 2612m.npm, a startować można w wysokości 300-400m.npm. Zjazd zajął mi prawie dwie godziny. Na górze i w tunelu jeszcze było chłodno, na dole już upał, który utrzymywał się do późnego popołudnia. Mi udało się jeszcze dojechać i przejechać Turyn bokiem oraz wjechać w kolejną wielką dolinę. Jutro podjazd na Col du Mont Cenis lub Colle delle Finestre. Nocleg na polu w namiocie koło miasta Alpignano.

Dzień 20 – 9.09.2012 – Col du Mont Cenis
Alpignano – Bussoleno – Susa – Francja – Col du Mont Cenis – Lanslevillard
92.25 km, 13.0 śr, 51.5 max, 2048 m w górę, 7:03:44, 16-25 st.C
Noc bardzo ciepła i spokojna jak zawsze. Od rana cały czas w górę. Kusiło mnie aby zjechać i zdobyć Colle Finestre, do której miałem tylko 19 km, ale jednak zostawiam sobie tą przełęcz na kolejny raz. W Bussoleno znalazłem otwarty market i pomimo niedzieli zrobiłem małe zakupy. Od miasta Susa zrobiło się ostro. 10-12% przez kilka pierwszych kilometrów, potem już nie tak ciężko. Przez cały dzień była ładna pogoda z lekkim wiatrem. 10 km przed przełęczą wjechałem do Francji czyli kolejnego celu wyprawy. Po kilku serpentynach znalazłem się przy jeziorze Mont Cenis. W kilku miejscach wokół jeziora widoczne forty oraz fortyfikacje pozostałe po drugiej wojnie światowej – niektóre naprawdę spore. Samo jezioro wygląda pięknie oświetlone promieniami słońca. Co raz zza chmur pokazywały się również lodowce z licznych trzytysięczników. Za jeziorem dotarłem do przełęczy Col du Mont Cenis o wysokości 2083 m.npm. Kilka zdjęć i wjazd w dół. Na przełęczy dość mocno wiało i było chłodno. W pięknym, małym miasteczku Lanslevillard było już o wiele ciepłej. Nocleg na polanie na wysokości 1700 m. Jutro atak na najwyższą przełęcz drogową Francji i całych Alp – Col de l’Iseran i może coś jeszcze.

Dzień 21 – 10.09.2012 – Col de l’Iseran ZDOBYTA!
Col de la Madeleine – Col de l’Iseran – Val d’Isere – Bourg St. Maurice
97.66 km, 14.3 śr, 53.5 max, 2006 m w górę, 6:48:17, 6-24 st.C
No i zrobiłem to. Brakujące ogniwko w mojej układance uzupełniła kolejną najwyższa przełęcz. Col du l’Iseran 2770m.npm, najwyższa przełęcz drogowa Francji i Alp zdobyta. Przełęcz mimo, że najwyższa nie należy do najtrudniejszych. Pomimo zmęczenia codzienną i całodzienną jazdą na przełęcz wjeżdżało mi się nieźle. Maksymalne nachylenie to 10%, a średnie mniej więcej 6%. Na trasie od Lanslevillard jest kilka płaskich odcinków jak i kawałek w dół. Po drodze mija się bowiem niewielką przełęcz Col de la Madeleine o wysokości 1746m. Na przełęcz dotarłem jeszcze przed południem. Z przełęczy roztacza się wspaniały widok na wiele wysokich szczytów. Pogoda kolejny raz dopisała. Na zjeździe do doliny Val d’Isere zatrzymywałem się kilka razy, aby zrobić zdjęcia. Widoki wprost niesamowite. Nad miastem Val d’Isere wypatrzyłem piękną górę, na którą chcę kiedyś wjechać. W planach miałem jeszcze wjazd do miasteczka Tignes znajdującego się na wysokości 2100 m jednak przez mój wilczy apetyt musiałem zjechać aż do miasta Bourg St. Maurice (800m) aby zrobić zakupy. W ostatnich dniach mój organizmach domaga się zwiększonych ilości pokarmu przez co muszę częściej znajdować sklepy, co w górach nie jest łatwe ani tanie. Od przełęczy do doliny nie znalazłem ani jednego otwartego sklepu. Czynne są tylko drogie restauracje. Gdyby nie fakt, że zjechałem tak nisko to pewnie już bym dotarł ponownie do Włoch w okolice Aosty. Dzisiejszy dzień to punkt kulminacyjny wyprawy. Osiągnąłem jeden z głównych celów oraz dojechałem do najdalszego miejsca wyprawy. Od jutra coraz bliżej domu. Licznik pokazuje przekroczone 15500km w tym roku oraz ponad 2100km podczas tej podróży. Nocleg na wysokości 1600m, 14km od przełęczy Col du Petit St. Bernard z boskim widokiem na panoramę Alp francuskich. Jutro być może uda mi się wjechać już do Szwajcarii przez przełęcz dużego Bernarda. Zobaczymy, pogoda ma się popsuć w najbliższych dniach.

Dzień 22 – 11.09.2012 – Mały i Duży Bernard
Col du Petit St. Bernard – Włochy – Aosta – Col du Grand St. Bernard – Szwajcaria
113.33 km, 13.8 śr, 49.6 max, 2459 m w górę, 8:11:25, 9-27 st.C
Relację jak zwykle piszę wieczorem, tuż przed spaniem leżąc w śpiworze i marząc o śnie. Jestem padnięty, zajechany, zmęczony na maxa. Dzisiejszy szalony dzień dał mi popalić, na własne życzenie oczywiście. Rano wpadłem na szalony pomysł, aby w jeden dzień zdobyć małego i dużego Bernarda oraz przejechać przez trzy kraje – Francję, Włochy oraz wjechać do Szwajcarii. Plan wykonany! Noc spokojna, ale wkurzało mnie to, że zjeżdżałem trochę ze śpiworem na jedną stronę, bo namiot leżał na lekkiej stromiźnie. Rano szybko uporałem się z podjazdem na małego Bernarda – Col du Petit St. Bernard 2188m.npm i wjechałem do Włoch. W ten sposób po kilku dniach pożegnałem Francję. Była 9:45. Przed 12:00 byłem już w mieście Aosta na wysokości około 600m. Po zakupach w markecie i małej przerwie ruszyłem w górę w stronę dużego Bernarda. Przełęcz Świętego Bernarda – Col du Grand St. Bernard 2473m.npm zdobyłem o 18:30. Kilka kilometrów przed przełęczą zachmurzyło się i spadło kilka kropel, zwątpiłem w powodzenie planu i zacząłem rozglądać się za miejscem na nocleg. Było nawet kilka ciekawych możliwości jednak jechałem dalej. Na wysokości 2000m i około 7km przed przełęczą wiedziałem, że muszę wykonać plan. W głowie miałem jeszcze jeden pomysł, aby spać w hotelu na przełęczy jeżeli pogoda się załamie lub podjazd się przeciąganie. Szczęście mnie jednak jak na razie nie opuszcza i zdążyłem wjechać suchy i przed zmrokiem na wielkiego Bernarda. Zdobyłem już kiedyś tę przełęcz, jednak od strony Szwajcarskiej. Na przełęczy ekspresowa sesja zdjęciowa i zjazd w stronę miasta Martigny. Po kilku zakrętach za wysokości 2270m przy sporym betonowym lejku (wentylacja tunelu) zauważyłem mały domek z napisem SOS na drzwiach. To chatka, w której można się schować w razie pogorszenia pogody i wezwać pomoc w razie potrzeby. Wprost idealne miejsce na darmowy nocleg w górach. W środku koce, piecyk, trochę drewna, siekiera, stół, a także polskie zapałki. Na ścianie tablica z dwoma aparatami telefonicznymi do wezwania pomocy oraz sporą ilość napisów pozostawionych przez turystów. Pewnie nie tylko ja zdecydowałem się na nocleg tutaj. Zjadłem wypaśną kolację, rozłożyłem koce na podłodze, wskoczyłem do śpiworka i zaczęło ostro padać. Mam nadzieję, że nie utknę tu na trzy dni, bo nie mam na tyle jedzenia. Ale przynajmniej w każdej chwili mogę wezwać pomoc. Dobranoc!

Dzień 23 – 12.09.2012 – Odpoczynek w Martigny
Col du Grand St. Bernard – Martigny
43.65 km, 26.4 śr, 45.0 max, 10m w górę, 1:39:19, 5-14 st.C
Wyspałem się i wypocząłem. W nocy padało i kilka razy zagrzmiało. Mocno też wiało. Taka pogoda to nic nadzwyczajnego, szczególnie na wysokości powyżej 2000m. Rano nadal mocno lało i zaczęło się coraz bardziej ochładzać. Po 9:00 zaczął padać deszcz ze śniegiem, a potem sam śnieg. Uspokoiło się dopiero w okolicach południa. Wtedy wykorzystałem moment poprawy pogody i zjechałem do Martigny na wysokość ok. 600m. Na wysokości 2170m zatrzymałem się na chwilę przy kolejnym domku ratunkowym. Kilka kilometrów niżej mogłem się schować w tunelu, który prowadzi aż do miasteczka Bourg St. Pierre na wysokość 1600m. To jednak była tylko chwila wytchnienia od deszczu. Poniżej znów zaczęło mocniej padać. Postanowiłem zjechać już bez zatrzymywania do Martigny i tam znaleźć hotel, aby przeczekać niezbyt sprzyjającą pogodę do jazdy oraz wysuszyć mokre rzeczy. Mokry dzień mogę wykorzystać na odpoczynek oraz regenerację. Przerwa przyda się moim mięśniom.
W Martigny przystanąłem na chwilę pod wiatą na stacji benzynowej i spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Pracownik stacji widząc mnie całego mokrego poczęstował mnie gorącą kawą. Kiedy dowiedział się, że jestem z Polski rozbawił mnie mówiąc najbardziej popularne polskie przekleństwo, którego nauczył go polak pracujący kiedyś na stacji. Do drogich szwajcarskich hoteli nawet nie zaglądałem. Zajechałem za to do motelu dla sportowców przy centrum sportu, gdzie bez problemu dostałem nocleg, który na pewno jest jednym z tańszych w Martigny choć dla mnie i tak bardzo drogo. No cóż, za luksus się płaci. TV, Wi-Fi, gorąca woda i wygodne łóżko. Podkręciłem kaloryfery i zacząłem suszenie mokrych rzeczy. Przy okazji luźnego dnia zrobiłem też pranie i serwis roweru. Wymiana klocków hamulcowych stała się wręcz konieczna, a łańcuch już od kilku dni domagał się smaru. Po południu przestało padać, więc wyruszyłem na zwiedzanie miasta. Zajrzałem do centrum, wdrapałem się na zamek Batiaz oraz odwiedziłem pozostałości rzymskiego amfiteatru. Okolice zamku to świetny punkt widokowy na całą okolicę, jak również dobre miejsce na spokojny nocleg na dziko z dachem oraz toaletą. Wieczór przed TV ze słodyczami. Jutro jak pogoda pozwoli wspinaczka na najtrudniejszy podjazd Szwajcarii – Alp Rionda.

Dzień 24 – 13.09.2012 – Mieszane uczucia
95.51 km, 11.7 śr, 49.9 max, 2868 m w górę, 8:09:20, 4-15 st.C
Martigny – St. Maurice – Bex – Col de la Croix – Col du Pillon
Poranek strasznie zimny i wietrzny. Na termometrze tylko kilka stopni. Na niebie przewaga chmur, ale jest też trochę błękitu. Na szczytach powyżej 1800m widać świeżą warstwę białego puchu. Zastanawiałem się czy w ogóle podjeżdżać na Rionde w taką pogodę. W sumie to tylko niecałe 14km, a byłem tuż pod górą. Musiałem chociaż spróbować. W końcu to najtrudniejszy podjazd Szwajcarii i jeden z trudniejszych w Alpach. Podjazd znajduje się niedaleko miasta St.Maurice od wsi Lavey-les-Bains z wysokości około 450m. Rionda znajduje się na 2165m, a średnie nachylenie podjazdu to 12%. Już od pierwszego zakrętu mój licznik pokazywał ponad 10-11% nachylenia. Nie jest to jeszcze jakaś straszna stromizna, abym nie dał sobie rady z obciążonym rowerem, ale zmęczyć się można. Do wsi Morcles jest 7km i 29 numerowanych zakrętów. Tuż przed wsią jest chwila oddechu, ponieważ na długości około 400m jest prawie płasko. W samej wsi ponownie ponad 10%. Za wioską znajduję się jednostka wojskowa i odtąd zaczęły się moje kłopoty. Pogoda się popsuła, zaczęło kropić, a temperatura spadała coraz bardziej. Na dodatek na podjeździe przeciążyłem kolano, które zaczęło trochę boleć. Udało mi się wjechać na wysokość 1485m i postanowiłem się wrócić. Góra nie zając, nie ucieknie, a warunki do wjazdu mało zachęcające. Przy dobrej pogodzie i na pusto podjazd nie powinien sprawiać większych problemów, a widoki na dolinę i pobliskie szczyty powalające. Na dole nie było dużo cieplej, a na zjeździe strasznie zmarzłem. Ogrzałem się w sklepie w St.Maurice, gdzie zrobiłem zakupy. Ładne, spokojne, małe miasteczko. Następnym celem był podjazd na przełęcz krzyża czyli Col de la Croix. I znów wspinaczka z 500m na prawie 1800. Końcówka to ponownie 10-11%. Ale przynajmniej pogoda poprawiała się z godziny na godzinę. Było coraz więcej słońca, jednak wciąż chłodno i wietrznie. Z rozpędu podjechałem pod jeszcze jedną przełęcz Col du Pillon. Pomiędzy przełęczami znajduje się piękne miasteczko z drewnianymi domami Ormond-Dessus. Jutro sporo w dół w okolice Interlaken. Nocleg w szopie poniżej Col du Pillon na 1300m. Zimno! A rano będzie jeszcze zimniej. Wieczorem przed zaśnięciem w szopie gospodarza miałem 6st.C, rano było około -2 stopnie. Wyruszyłem dopiero przed ósmą, a w najbliższej wiosce zajechałem do pierwszego baru na kawę i ciacho. Pierwsze kilometry miałem w dół, więc zimno było jeszcze większe. Ogólnie dzień dość chłodny. Do południa zimno, potem niewiele ciepłej. Przed wieczorem w Interlaken zrobiło się nawet znośnie. Co do jazdy, to etap bardzo łatwy i przyjemny. Żeby sobie go trochę utrudnić to w ramach rozgrzewki zjechałem w głównej trasy dnia, aby wjechać na przełęcz Jaunpass 1508m.Osiem kilometrów w górę z przewyższeniem 650m. Po półtorej godziny było po robocie, a widoki wspaniałe. Dzień zimny ale przejrzystość i błękit nieba fantastycznie uwidaczniały wysokie, ośnieżone alpejskie szczyty. Od miasteczka Spiez mogłem podziwiać czyste wody jeziora Thuner See. Ze Spiez do Interlaken prowadzi ścieżka rowerowa. Świetnie pomyślana trasa bez krawężników i świateł z ławkami, toaletami i punktami widokowymi na jezioro i pobliskie góry. W Interlaken przejechałem się przez centrum, zrobiłem zakupy i ruszyłem w górę w poszukiwaniu miejsca do spania. Idealną miejscówkę znalazłem na drodze rowerowej za wsią Gsteigwiler. Chatka z ławkami, paleniskiem oraz źródełkiem. Cicho, spokojnie z dala od rzeki i drogi z widokiem na dolinę i wysokie szczyty. Zbliżająca się noc nie powinna być już tak zimna jak poprzednia. O 20:30 jest 14st.C. Niebo idealnie czyste, a prognozy na jutro optymistyczne.

Dzień 26 – 15.09.2012 – Grosse Scheidegg
Lauterbrunnen – Grindelwald – Grosse Scheidegg – Innertkirchen – Guttannen
77.54 km, 11.4 śr, 50.5 max, 2375 m w górę, 6:47:16, 6-23st.C
Rano +6 stopni. Tej nocy już nie zmarzłem. Przed ósmą ruszyłem szutrową drogą rowerową w górę doliny do miasteczka Lauterbrunnen, skąd chciałem wjechać na przełęcz Klein Scheidegg. Z przełęczy jest świetny widok na trzy znane szwajcarskie góry – Eiger, Monch oraz Jungfrau. Niestety, podjazd od Lauterbrunnen okazał się dla mnie niemożliwy. Jest oczywiście droga dla rowerów na przełęcz ale dla MTB. Ostro pod górę oraz szuter i kamienie to zdecydowanie nie droga dla mojego zestawu wyprawowego. Postanowiłem zjechać do drugiej doliny i spróbować wjazdu od miasteczka Grindelwald skąd również jest droga na Klein Scheidegg.W Lauterbrunnen wart zobaczenia jest wysoki na 100m wodospad w centrum miasta. W Grindelwald droga wyglądała tak samo, więc musiałem zrezygnować z Klein Scheidegg. Wjechałem za to na Grosse Scheidegg, która paradoksalnie jest niższa od Klein Scheidegg. Przełęcz ma 1961m.npm i widać z niej ogromną północną, pionową ścianę Eigeru, całe miasteczko Grindelwald oraz Klein Scheidegg. Widoki przefanstastyczne. Kilkunastokilometrowy podjazd wcale łatwy nie jest, średnia to około 7-8%, a max. nachylenie to 14-15%. Do Grindelwald na pewno jeszcze wrócę, aby na góralu zdobyć Klein Scheidegg i zobaczyć z bliska trzy siostrzane szczyty. Na przełęczy zagadnął mnie Jan – polak, który od wielu lat mieszka z Szwajcarii. Zainteresowało go skąd jestem i dokąd zmierzam. Po krótkiej rozmowie Jan zaprosił mnie na kawę i szwajcarski rogalik z czekoladą – Nussgipfeli. Jan przedstawił mnie także swojej żonie i córce, co udokumentowaliśmy wspólną fotografią. Prawie na całej trasie kursują żółte autobusy Grindelwaldbus, które wożą turystów na górę i na dół. Trasa jest zamknięta dla samochodów. Zjazd z Grosse Scheidegg również jest stromy, na dole w okolicach Innertkirchen ponownie ruszyłem w górę w kierunku przełęczy Grimselpass oraz jeziora Oberarsee. Obydwa te punkty chcę zdobyć jutro rano. Potem szybki zjazd w dół i kierunek na Liechtenstein, do którego dojadę za dwa dni. Nocleg niedaleko drogi omijającej jeden z tuneli na przełęcz na wysokości 1550m.

Dzień 27 – 16.09.2012 – Grimselpass i Oberaarsee
Grimsepass – Oberaarsee – Innertkirchen – Luzern – Arth
133.42 km, 16.1 śr, 59.9 max, 1754 m w górę, 8:17:18, 8-24 st.C
Noc mimo sporej wysokości niezbyt chłodna, rano +8 stopni. Wstałem równo ze wschodem słońca o 7:07, a po 9:00 byłem już na przełęczy Grimselpass, na której zjadłem śniadanie. Słońce powoli zaglądało we wszystkie górskie doliny. Z każdą chwilą robiło się coraz cieplej i przyjemniej. Widoki powalały. Zielona trawa, błękitne niebo, szare skały z resztkami białego śniegu oraz woda nieokreślonego koloru w sztucznych jeziorach idealnie kontrastowały ze sobą. Grimselpass 2168m.npm to kolejna przełęcz, na którą wjechałem z dwóch stron. Wcześniej od Gletsch, a dziś od Innertkirchen. Jednak główną atrakcją dnia była droga odchodząca od przełęczy Grimsel. Panoramastrasse Oberaar to jedna z piękniejszych wysokogórskich dróg na jakich byłem. Najwyższy punkt sześciokilometrowej trasy osiąga 2400m. Koniec to zjazd do jeziora Oberaarsee na wysokość 2305m, skąd widać przepiękny spływający lodowiec Oberaargsletscher. Droga nie jest poprowadzona klasycznie w górę. Jest kilka stromych zjazdów oraz podjazdów, w najtrudniejszym miejscu jest 17% nachylenia. Na trasie widać jeszcze jeden lodowiec Unteraargletscher, równie piękny jak ten przy jeziorze Oberaar. Unteraargletscher z daleka wygląda jak zjeżdżająca masa skalno-błotna. Resztki białego lodu widać tylko w jego górnej części. Droga jest wąska, a ruch samochodowy ograniczony do minimum. Na drogę można wjechać jak i wyjechać tylko w półgodzinnych odstępach czasowych. Wjazd w dół do miasta Meiringer zajął mi ponad półtora godziny. Za miastem Innertkirchen są cztery serpentyny i 90m w górę, które po długim zjeździe nie należą do przyjemnych. Za Meiringer musiałem pokonać jeszcze jeden podjazd na przełęcz Brünigpass 1007m.npm. Kolejne 300m w górę jechałem na resztkach sił. Kolejne kilometry już w dół na wysokość około 450m w okolice jezior koło Luzerny. Nocleg w pięknym miejscu tuż przy jeziorze przed miastem Arth. Jednak trochę zbyt blisko drogi i linii kolejowej. Ale niestety nic lepszego dziś nie znalazłem. Jutro płaski etap do Liechtensteinu.

Dzień 28 – 17.09.2012 – Liechtenstein
Arth – Sattel – Lachen – Niederurnen – Sargans – Liechtenstein – Triesen
125.87 km, 16.0 śr, 54.8 max, 1436 m w górę, 7:49:17, 12-23 st.C
To miał być płaski etap, przed którym miałem odpocząć na kolejne podjazdy. Tymczasem, początek dnia to wjazd na małą przełęcz Sattel 932m, potem kilka mniejszych podjazdów, a na koniec dnia już w Liechtensteinie zacząłem wspinaczkę pod Malbun z nachyleniem 14%. I tak z niczego zrobiło się prawie półtora kilometra w górę. Przez cały dzień na swojej drodze mijałem mniejsze lub większe jeziora i stawy. Przy jednym zrobiłem sobie godzinną przerwę wylegując się na trawie. Pogoda sprzyja rowerowaniu. Nie za zimno, nie za gorąco, bez opadów i z lekkim wiatrem. Tak mogłoby być do końca wyprawy. Co jakiś czas zmieniając doliny pod koniec dnia dotarłem do małego państwa zwanego Liechtenstein pomiędzy Szwajcarią i Austrią. Kawałek za miastem Sargans przejechałem przez most na rzece Rhein i pierwszy raz zawitałem w Liechtensteinie. Całe państwo mieści się na dwóch zdjęciach patrząc od strony doliny. Miejsce na nocleg znalazłem na jednej z bocznych dróg przed miastem Triesenberg na wysokości 700m na sporej łące. Jutro wjazd na Malbun na około 1600m. Wydaje mi się, że ten podjazd to najtrudniejsza droga w Liechtensteinie.

Dzień 29 – 18.09.2012 – Ponownie w Austrii
Triesenberg – Malbun – Vaduz – Austria – Feldkirch – Furkajoch Pass – Au
96.11 km, 13.5 śr, 71.3 max, 2374 m w górę, 12-20st.C
Noc ciepła i spokojna, a od samego rana ciężka wspinaczka do Malbun na wysokość ponad 1600m. Końcowe kilometry za tunelem Stag, to nachylenie 14-15%, które ponownie nadwyrężyły mój staw kolanowy. Od pamiętnego podjazdu na Riondę kolano czasami pobolewa, szczególnie na ostrych podjazdach. Droga do Malbun jest bardzo ciekawa. Z okolic miasta Triesenberg można obserwować całą ogromną dolinę wraz ze szwajcarskimi szczytami, a za kilometrowym tunelem Steg są już tylko gęste lasy i wysokie góry. Malbun to kompleks narciarski. Jest tu kilka tras i wyciągów narciarskich oraz sporo hoteli i pensjonatów. Zjazd z Malbun to już sama przyjemność, na kilku prostych można się nieźle rozpędzić. Mi udało się dwukrotnie osiągnąć prędkość ponad 70km/h. Z miasta Triesenberg trasą rowerową zjechałem pod średniowieczny zamek Vaduz oraz do stolicy Liechtensteinu, miasta Vaduz. Państwo małe, to i stolica niewielka. Kilka ulic, mały plac i kościół św. Florina. Na głównym deptaku sporo rzeźb i pomników oraz tabliczki, aby nie śmiać się że sztuki. Ogólnie w stolicy Liechtensteinu jest bardzo cicho i spokojnie, a mieszkańców jak i turystów niewielu. Z Vaduz udałem się w stronę granicy austriackiej i wjechałem do pięknego i zabytkowego miasta Feldkirch. Stąd zacząłem koleiny podjazd na przełęcz Furkajoch. Podobnie jak na Malbun końcówka ostra, 14-15%. 1200m w górę, 18km podjazdu i prawie trzy godziny później byłem już na przełęczy. Furkajoch ma 1761m wysokości, więc do małych nie należy. Posiłek, odpoczynek, kilka zdjęć i zjazd do miasteczka Au, gdzie zacząłem szukać miejsca do spania. Jutrzejszy dzień podobny do dzisiejszego. Raz w górę a raz w dół. Być może jutro uda mi się zdobyć trzy nowe przełęcze i jeden szczyt.

Dzień 30 – 19.09.2012 – Deszczowa Hochtannbergpass
Schoppernau – Hochtannbergpass – Warth – Lech
Jeszcze wieczorem podczas kolacji obserwowałem gwiazdy przy dźwiękach dzwonków sporego stada krów pasących się nieopodal mojego namiotu. O 2:00 obudził mnie deszcz. Wielkie krople spadające z nieba głośno uderzały o cienką powłokę namiotu. Ponownie zasnąłem po 3:00. Obudziłem się przed 7:00 w mokrym namiocie, kałuży w środku i wilgotnym śpiworze. Do 10:00 przesiedziałem w środku, deszcz padał za mocno, aby wyjść na zewnątrz. Przez ten czas zdążyłem się zdrzemnąć, zjeść śniadanie i trochę ponudzić. Po 10:00 na chwilę się uspokoiło, więc wykorzystałem moment na zwinięcie namiotu i podjechanie do wsi, aby napić się gorącej kawy w restauracji i zagrzać przez chwilę. Chwile mniejszego deszczu wykorzystywałem na jazdę od jednego miejsca do drugiego. 10 minut na przystanku, 15 minut gdzieś pod dachem i tak przez kilka godzin przejechałem ponad 20km. Do przełęczy Hochtannbergpass nie miałem ani daleko, ani wysoko, więc zdobyłem ją bez trudu nawet przy tak niesprzyjającej pogodzie. Szybki zjazd do miasteczka Warth potem do Lech i tu moja cierpliwość się skończyła. Cały mokry i zmarznięty nie miałem wyboru jak tylko znaleźć możliwie najtańszy pensjonat i przeczekać ulewy. Udałem się do informacji turystycznej gdzie sympatyczna pani znalazła mi nocleg w Lech za 30€. Taniej nic nie było. Deszczowy i zimny dzień uniemożliwiający jazdę to świetna okazja na odpoczynek oraz porządki w sakwach. Zjadłem ostatni pasztecik Sante oraz żel Penco, wyrzuciłem pusty kartusz z kuchenki gazowej, dziurawą dętkę oraz wszystkie śmieci i papierki z sakw. Zrobiło się lżej a po małej reorganizacji w sakwach także sporo wolnego miejsca. Zdążyłem również zrobić małe pranie oraz wysuszyć wszystkie mokre rzeczy po deszczowej nocy. Popołudnie to czas lenistwa przed TV ze słodyczami. Przed wieczorem przestało padać i udałem się na krótki spacer. Prognozy na jutro obiecujące, więc od rana ostro biorę się do roboty i liczę na udany dzień.

Dzień 31 – 20.09.2012 – Śnieżny poranek
Flexenpass, Arlbergpass, Galzig Lech – Flexenpass – Arlbergpass – Galzig – Landeck – Pfunds
118.83km, 16.0śr, 48.7max, 1754m w górę, 7:41:14, -2-22st.C
Noc spędzona w pięknym pensjonacie, a rano śniadanie w cenie noclegu. Pobyty typu Bed & Breakfast są tu bardzo popularne szczególnie wśród motocyklistów zatrzymujących się na jedną noc. Mały pokoik z łazienką i prysznicem, wygodne łóżko z ciepłą puchową pierzyną, TV, Wi-Fi. Czyste ręczniki, gorąca woda to tutaj obowiązkowy standard. Śniadanie to świeże, chrupiące bułeczki z dodatkami. A dodatków miałem do wyboru sporo. Ser, szynka, salami, dżem, miód, jogurt, czy masło czekoladowe. W życiu nie jadłem tak dobrego sera żółtego. Pachnący alpejskim mlekiem, wyśmienity ser bez porównania o niebo lepszy od polskich wynalazków seropodobnych z marketów. Do śniadania poprosiłem oczywiście kawę z mlekiem, której mi bardzo brakuje. Podczas śniadania za oknem mogłem obserwować budzący się dzień i ośnieżone szczyty. Jeszcze wieczorem psa z budy by na dwór nie wygonił, a rano bezchmurne, przejrzyste niebo i pięknie zapowiadający się dzień. Poranek mroźny, -2 stopnie. Lech leży na wysokości około 1450m, więc lekkie przymrozki to nic nadzwyczajnego. Rozgrzany gorącym prysznicem i poranną kawą ruszyłem w drogę około 8:00. Pierwsze kilometry pod górę, więc zbytnio nie zmarzłem, a nawet utrzymywałem komfort cieplny. Do przełęczy Flexenpass 1773m z Lech jest około 5km i 300m w górę. Łatwy i przyjemny podjazd. Od wysokości około 1600m krajobraz urozmaicał świeży śnieg. Widoki od samego rana fantastyczne. Na przełęczy ciekawa forma skalna ze źródełkiem. Zjazd z Flexen zajmuje dosłownie kilka minut, głównie tunelem i galeriami. Kilka kilometrów niżej zaczyna się również niezbyt długi podjazd na przełęcz Arlbergpass 1800m. Z tej przełęczy udałem się w górę, szutrową drogą na szczyt Galzig 2182m. Droga jest momentami bardzo stroma, nachylenie dochodzi do 20%. W dwóch miejscach przed chwilę musiałem prowadzić rower, ponieważ z moim bagażem wjazd nie był możliwy. Ze szczytu przy górnej stacji wyciągu rozpościera się piękny widok na całą okolicę. Można wypatrzeć kilka tras MTB. Poniżej szczytu znajduje się hotel górski z restauracją z widokiem na dolinę. Ze szczytu aż do miasta Landeck miałem z góry. Kilkadziesiąt kilometrów zjazdu i prawie 1300m w dół. W Landeck dłuższy odpoczynek oraz ogrzewanie się promieniami słońca po chłodnym poranku. Chwila na zakupach i kierunek na Reschenpass, czyli znów do góry. Od Landeck aż do miasta Pfunds należy jechać wytyczoną drogą rowerową, ponieważ droga na tym odcinku jest przyspieszona do ekspresówki. Nocleg na polanie 2km przed Pfunds.

Dzień 32 – 21.09.2012 – Wietrzna Reschenpass
Pfunds – Nauders – Reschenpass – Spondigna – Naturns – Santa Katerina
105.38km, 15.4śr, 48.8max, 1352m w górę, 6:49:13, 6-24st.C
Noc bezchmurna i gwieździsta. Dzień pogodny i słoneczny, ale niezbyt ciepły. O 15:00 dopiero mogłem pościągać z siebie część ubrania. W miasteczku Nauders zatrzymałem się przy zamku i chwilę pobawiłem z kotem wielkości tygrysa. Potem przejechałem przez przełęcz Reschenpass i podaż trzeci na tej wyprawie wjechałem do Włoch. Na jeziorze Reschen See znajduję się bardzo ciekawe miejsce. Otóż z jeziora wystaje wieża zatopionego kościoła wraz z całą wsią. Niedaleko wieży przy drodze znajduje się makieta, na której pokazane jest jaki obszar został zalany i ile wsi zatopiono, aby powstało jezioro. Praktycznie 90% trasy przejechałem dziś po ścieżkach rowerowych. Od Landeck w Austrii aż za Trento we Włoszech można poruszać się wyznaczonymi trasami rowerowymi. Czasami na którymś odcinku zrobi się kilka kilometrów więcej niż normalną drogą, ale jest o wiele bezpieczniej, bo nie jedzie się z samochodami, co pewien czas jest miejsce na odpoczynek z ławkami i wodą pitną, a także trasy są świetnie poprowadzone przez ciekawe i interesujące miejsca z opisami w kilku językach. Dodatkowo w całej dolinie są sady jabłoni oraz winogron. Jednych i drugich najadłem się dziś jak nigdy. Owoce oczywiście w różnych odmianach i kolorach. Nie spiesząc się zdarzyłem jeszcze podjechać kilka kilometrów w górę doliny Schnalstal skąd jutro chcę dojechać na około 2000m.npm. do miejsca Maso Corto. Nocleg na polanie w natrętnymi krowami, które co jakiś czas muszę przeganiać. Zainteresowane podchodzą bardzo blisko namiotu hałasując dzwonkami. Początek doliny jest wąski i kiepsko tu o dobre miejsce na rozbicie namiotu.

Dzień 33 – 22.09.2012 – Maso Corto, a potem jabłkowo i autostradowo
Maso Corto – Naturns – Merano – Bolzano
102.66km, 17.2śr, 59.6max, 1122m w górę, 5:56:58, 9-25st.C
Zasnąłem tak szybko, że nie przeszkadzały mi ani krowy, ani szum strumienia nieopodal. Rano, chwilę po tym jak się obudziłem zaczęło kropić, jednak z każdą następną godziną pogoda się poprawiała aż zrobiło się ciepło i słonecznie jak wczoraj. Podjazd do Maso Corto zajął mi dwie godziny. Po drodze mija się sztuczny zbiornik wodny z zaporą na wysokości około 1700m koło miasteczka Vernago. Na tle wysokich szczytów miejsce to wygląda bardzo ładnie. Maso Corto to nic innego jak ośrodek narciarski na wysokości 2011-2034m.npm. Jest tu kilka wielkich hoteli, wyciągów, parę sklepów z pamiątkami, restauracji oraz płatne parkingi. W sumie niewiele więcej. Ośrodek z trzech stron otoczony jest wysokimi górami, blisko jest także do lodowca. Zjazd do Naturns to chwila moment. W Naturns ponownie wjechałem na autostradę rowerową przez Merano aż do Bolzano. Jedne z najlepszych dróg rowerowych są właśnie w okolicach Merano, Bolzano i Trento. Usytuowane z dala od ruchu ulicznego, przeważnie poprowadzone wzdłuż rzeki jako element wału p/powodziowego, a w tym regionie również w bliskiej odległości sadów jabłoni i winogron. Owoce można zrywać dosłownie kilka metrów od trasy i nikogo nie dziwi widok rowerzysty jedzącego jabłko podczas jazdy. Kolejny raz zaciekawione moim widokiem małżeństwo zaprosiło mnie na piwo w barze dla rowerzystów tuż przy drodze rowerowej. Manfred wraz z żoną mieszkający w Merano wybrali się na przejażdżkę do Bolzano, a powrót zaplanowali często kursujących szyno busami oczywiście dostosowanymi do przewozu rowerów. Raj dla rowerzystów ze wspaniałymi widokami na sady, góry oraz liczne zamki. Popołudniu doznałem de javu. Początek doliny do przełęczy Costalunga jak wczoraj w Schnalstal. Wąski kanion, rzeka i dwa długie tunele. Znów ciężko było znaleźć miejsce na nocleg, ale w końcu się udało. Jutro planuję cztery przełęcze.

Dzień 34 – 23.09.2012 – Dzień czterech przełęczy
Deutschnofen – Passo di Lavaze – Deutschnofen – Passo di Costalunga – Moena – Passo San Pellegrino – Falcade – Agordo – Forcella Aurine
123.13km, 13.3śr, 64.4max, 3680m w górę, 9:14:56, 9-18st.C
Dolomity to jedno z niewielu miejsc w Alpach, gdzie przełęcze drogowe można zdobywać hurtem. Tak też było i dziś. Na stu kilometrowej trasie aż cztery razy wdrapywałem się na zaplanowane na dziś punkty. Początek dnia to wcale nie łatwy podjazd na Passo di Lavaze 1808m. Nachylenie na przeważającym odcinku przekracza 10%. Dopiero końcowe kilometry są nieco łatwiejsze. Poranek był dość wietrzny, więc na przełęczy szybka fotka i zjazd w dół tą samą drogą co pod górę. Prawie dwie godziny podjeżdżałem na Lavaze, a zjazd trwał 14 minut. Kolejnym celem była przełęcz Costalunga czy raczej Karerpass. Autonomiczny region Bolzano jest dwujęzyczny z przewagą na niemiecki. Większość mieszkańców regionu Merano i Bolzano posługuje się na co dzień językiem niemieckim. Dwujęzyczne są również tablice z nazwami miast i przełęczy. Costalunga wydawała mi się trochę łatwiejsza niż Lavaze, być może dlatego, że na Lavaze się rozgrzałem, a przed wjazdem na Costalungę zjadłem dobre śniadanie, które dodało mi sił. Kilka kilometrów przed przełęczą znajduje się prześliczne jeziorko Karersee o szmaragdowym kolorze. Idealnie czyste i przejrzyste. W górach pomału zaczyna się jesień, więc żółte liście drzew wyraźnie odznaczają się na tle rzadko spotykanego koloru wody. Przy jeziorku spotkałem parę rowerzystów z Bolzano. Oczywiście bardzo zainteresował ich objuczonym rower i przyczepka, o której istnieniu do dzisiaj nie wiedzieli. Obaj nie spieszyli się zbytnio i towarzyszyli mi aż do przełęczy, na której zrobiliśmy wspólną fotkę. Zjazd z Costalungi 1752m do miasteczek Vigo di Fassa oraz Moena nie trwał długo co mnie ucieszyło. Następna przełęcz i najwyższa dziś okazała się najmniej wymagająca. Na Passo San Pellegrino 1918m podjazd rozpocząłem z miasta Moena z wysokości około 1200m.npm. 700m w górę i 12km da się przeżyć nawet mając za sobą już ponad 35km wspinania ze średnim nachyleniem 9-10%. Generalnie podjazd w Moeny jest zdecydowanie łatwiejszy niż z Falcade i zdecydowanie odmienny. Nie licząc początku droga prowadzi w miarę prosto, gdzie od Falcade jest wiele nawrotów o nachyleniu 18%. Pamiętam dobrze jak kilka lat temu wdrapywałem się na Pellegrino od Falcade. Było ostro. Dziś miałem przyjemność zjeżdżać tym stromym odcinkiem. Dobrze, że mam nowe klocki hamulcowe. Z Pellegrino przez Falcade aż do miasta Agordo na wysokość 600m miałem w dół i był to najdłuższy dziś zjazd z dwoma najdłuższymi tunelami po 1100 i 1650. W jednym z nich obok mnie przejechała grupa motorów ciężkich. Przerażający i ogłuszający hałas. Ostatni dziś podjazd to już mi dobrze znany odcinek na przełączkę Forcella Aurine, gdzie miałem umówione spotkanie oraz zapewniony nocleg u Czeszki Michaeli, którą poznałem w drodze do Francji kilkanaście dni wcześniej. Cóż, z zaproszenia nie mogłem nie skorzystać i to nie tylko dla tego, że kobiecie się nie odmawia. Kilka dni odpoczynku od jazdy, na dodatek w Dolomitach – marzyłem o tym od jakiegoś czasu. Co za dużo to nie zdrowo, a kiedy cykloza przechodzi w cyklowstręt to już odpoczynek od kręcenia wskazany. Podsumowując, dzień bardzo udany. Ponad 120km, cztery zdobyte przełęcze, w tym dwie nowe oraz rekordowe dzienne przewyższenie powyżej 3500m w górę na obciążonym rowerze klasyfikuje ten dzień obok trzech najbardziej wymagających na tej wyprawie obok dwóch Bernardów i Słowenii.

Dzień 35 – 24.09.2012 – Forcella Aurine po raz drugi
Błogość w nogach i odpoczynek. Po wczorajszej rekordowej ilości podjazdów w górę, dziś w nogach odczuwam jeszcze lekkie mrowienie. Mięśnie odpoczywają się, a mikrowłókna regenerują się. Od rana miało padać jednak gęste chmury wiszą tylko nisko nad domami okolic Frassene i Gossaldo. Forcella Aurine to mała i spokojna wioska na wysokości 1300m. Jest tu kilka domków w większości pozamykanych o tej porze roku, kapliczka i bar Michaeli o nazwie Sciovia – U Miky. Do baru zagląda niewiele osób, głównie są to mieszkańcy, kolarze, motocykliści oraz nieliczni turyści w camperach. Wszystko zaczyna się kręcić w zimie, kiedy rusza wyciąg na pobliską górkę i przyciąga narciarzy. Rano zjechałem z Michaelą do Agordo po zakupy i codzienne gazety, które włosi czytają podczas picia espresso. Od południa zaczęło lać, a po południu była burza. Co się odwlecze to nie uciecze, szczególnie deszcz. W ramach podziękowania za nocleg u Michaeli zająłem się sprzątaniem barowej kuchni. Praca na zmywaku i mycie podłogi – lepsze to niż jazda w ulewie, czy spanie w mokrym namiocie.

Dzień 36, 37, 38. 25 – 27.09.2012 – Odpoczynku ciąg dalszy
Przez trzy dni była zmienna pogoda, głównie padało lecz także zdarzały się rozpogodzenia. Wychodziło słońce, robiło się ciepło i w końcu przez krótki czas mogłem się nacieszyć widokami typowych dla tego regionu skalnych wierzchołków poniżej i powyżej 2000m. Taka piękna chwila zdarzyła się akurat podczas zakupów w Agordo. Po trzech dniach lenistwa czyli spania, odpoczywania i prawie nic nie robienia wróciła chęć do jazdy. Jeśli jutro pogoda pozwoli to ruszam w drogę powrotną do domu. Około 900km planuję przejechać w 7 dni. Na dzień dobry muszę tylko wjechać na dwie wysokie dolomitowe przełęcze powyżej 2000m. Passo Falzarego i Passo Valparola. Potem już będzie z górki. Trasę powrotną zaplanowałem tak, aby już nie wspinać się wysoko, tylko w miarę najkrótszą drogą jechać do Polski. Prawdopodobnie będę miał pomocnika w postaci wiatru w plecy, gdyż całą drogę z Francji na wschód miałem sprzyjający wiatr.

Dzień 39 – 28.09.2012 – Passo Falzarego, Passo Valparola, Cortina i Austria
Forcella Aurine – Agordo – Alleghe – Passo Falzarego – Passo Valparola – Cortina d’Ampezzo – Toblach – Austria – Leisach
150.90km, 17.5śr, 57.6max, 2064m w górę, 8:34:44, 8-19st.C
Pierwszy i najtrudniejszy dzień powrotu do domu udany. Najtrudniejszy, ponieważ na początek czekał mnie podjazd na przełęcz Falzarego, a potem na Valparole. Obie przełęcze mają powyżej 2000m i są mi znane. Na obu byłem już kiedyś,lecz podjeżdżałem z innej strony. Pogoda wymarzona, po trzech deszczowych dniach rano nareszcie niebo było błękitne, a szczyty dobrze widoczne. To ważne żeby w Dolomitach trafić na dobrą pogodę, ponieważ w tej części Alp jak nigdzie indziej można nacieszyć oczy wystającymi skalnymi zębami i grzebieniami. Podjazd na Falzarego z Agordo to ponad 30km w górę, za to podjazd z przełęczy Falzarego na Valparole to tylko 2.3km niecałe 100m w górę. Kilka razy widziałem ośnieżoną królową – Marmoladę – najwyższy szczyt Dolomitów. Za ostatnimi na tej wyprawie dwutysięcznikami było już w większości w dół. Za Cortiną wjechałem jeszcze na łatwą przełęcz Cimabanche i aż do Austrii nadrabiałem kilometry oraz średnią prędkość. Ponad 150km to świetny wynik w górach jednak suma zjazdów była większa niż suma podjazdów. Jutro już łatwiejszy etap w okolice Radstadt. Nocleg w namiocie na polance przy bocznej drodze.

Dzień 40 – 29.09.2012 – Cały dzień w deszczu
Lienz – Spittal – Trebesing
115.41km, 17.6śr, 43.2max, 1170m w górę, 6:32:29, 11-17st.C
Zaraz po tym jak wstałem i zwinąłem namiot zaczęło padać. Do 10:00 przesiedziałem w Mcdonaldzie w Lienz, ponieważ padało dość mocno. Potem jakby mniej, więc nie miałem wyjścia jak jechać między kroplami. Przez deszczowe chwile i postoje straciłem jakieś cztery godziny i 40-50km. Taki dzień jak dziś z całodzienną jazdą w deszczu musiał się w końcu tracić na tej wyprawie, przecież to już prawie jesień. Najprzyjemniejszą chwilą dnia było przebranie się w suche rzeczy i wskoczenie do śpiworka. W gruncie rzeczy i tak mam dobrze mimo tego, że zmokłem. Przez cały dzień miałem lekki wiatr w plecy i nie było zbyt zimno więc nie ma co narzekać. Na koniec dnia czekał mnie niespodziewany podjazd z Spittal a/D aż przed przełęcz Katschberg na wysokość ponad 1200m. O 19:00 przestało padać, może przynajmniej noc będę miał suchą. Nocleg w namiocie koło leśnej drogi. Trochę niewygodnie bo na nierównej i kamienistej powierzchni.

Dzień 41 – 30.09.2012 – Dwa podjazdy
Katschberg – Radstadt – Obertauern – Salzburg – Oberndorf
164.22km, 17.3śr, 61.4max, 1484m w górę, 9:26:54, 8-16st.C
W nocy nie padało, w dzień także sucho, ale niebo było szczelnie zakryte chmurami i było dość chłodno. Udało mi się jednak wysuszyć na sobie ubranie przemoczone wczorajszym deszczem. Nie jest to przyjemne przy kilkunastu stopniach i wietrze. Na początek dnia czekał mnie ciężki 15% podjazd na przełęcz oraz ośrodek narciarski Katschberg na wysokość 1641m. Potem ostry zjazd na wysokość około 1100m i ponowna wspinaczka na znany kurort narciarski Obertauern na wysokość 1760m. Od tego momentu miałem już przeważnie z górki. Przejechałem przez Radstadt, minąłem Bischofshofen i w ekspresowym tempie zwiedziłem Salzburg. W Salzburgu udało mi się zrobić zdjęcie przy pomniku Mozarta. Nie było to łatwe, gdyż pomnik był oblegany przez sporą grupę azjatów. Miasto jest przepiękne i na pewno jeszcze tu wrócę aby poznać je lepiej. Nocleg niedaleko drogi 156 kilka kilometrów za Oberndorfem. Realnie patrząc w domu będę za cztery dni. Pozostało mi około 509km według GPS, ale zawsze dochodzi parę więcej na objazdy, zwiedzanie, czy zjeżdżanie z drogi np. do sklepu. Aby dojechać do domu w trzy dni dziennie musiałbym pokonać prawie 180km. Jest to możliwe tylko przy sprzyjających warunkach. Jak będzie okaże się najbliższym czasie.

Dzień 42 – 1.10.2012 – Passau i Czeska Republika
170.24km, 18.8śr, 55.9max, 1628m w górę, 9:01:26, 11-16st.C
Braunau – Passau – Freyung – Philippsreut
O 5:00 zaczęło padać i zmoczyło mi namiot od zewnątrz, wstałem przed 7:00 i ruszyłem w drogę w kroplach deszczu, ale przed południem przestało padać i do końca dnia było sucho. Dzień szary, smutny i jesienny. Rano było nawet ciepło bo 12 stopni. Wiatr lekki z przodu, ale nie przeszkadzał zbytnio. Do Passau droga trochę mi się dłużyła. Sporo płaskiego i kilka objazdów z powodu zakazu dla rowerów. Niektóre odcinki dróg przyspieszone do ekspresówek. Straciłem tak kilka kilometrów. W Braunau przejechałem przez sporą austriacką rzekę Inn i wjechałem do Niemiec. W Passau zahaczyłem o centrum miasta. Jak przystało na Niemców, miasto czyste i zadbane. Sporo zabytków. Co tu dużo pisać. Piękne jak Salzburg. Za Passau zaczął się podjazd do granicy z Czechami, którą przekroczyłem po 18:00. Podjazd to około 700m przewyższenia. Koło narciarskiego miasteczka Philippsreut mój licznik pokazał ponad 1000m.npm. Granica leży trochę niżej bo na wysokości 878m na Kunzvartskim Sedle. Kawałek za dalej musiałem już szukać miejsca na nocleg. Dni są coraz krótsze i już po 19:00 robi się ciemno, więc około 18:30 szukam już noclegu. Po raz kolejny dopisało mi szczęście. Zaraz po zjeździe z głównej drogi poniżej miasteczka Strazny zauważyłem starą drewnianą chatę. W środku ławka, prycza do spania i piecyk. Piecyka nie chciało mi się rozpalać, ale z pryczy chętnie skorzystałem. Nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Na głowę kapać nie będzie w razie deszczu i namiotu nie muszę rozkładać. Zimno będzie rano, a czeka mnie trochę zjazdów. O 19:00 już tylko 11st.C. Do Pragi około 160km, więc jest realna szansa na to, że za dwa dni będę w domu.

Dzień – 43 2.10.2012 – Praga
Vimperk – Strakonice – Praga
182.54km, 19.6śr, 56.1max, 1714m w górę, 9:17:23, 6-20st.C
Udało się – dotarłem i przejechałem Pragę. Pobiłem przy tym rekord długości trasy na wyprawie przy najlepszej średniej prędkości jazdy. Poranek chłodny, ale nie zmarzłem ani w nocy, ani podczas jazdy. Nie było długich zjazdów tak jak się spodziewałem, a nawet więcej pod górkę. Po drodze wjechałem na 1000m na przełęcz Kubova Hut. Z każdą godziną robiło się coraz ciepłej, aż w końcu pierwszy raz od kilku dni wyszło słońce, a niebo zrobiło się prawie bezchmurne. Nawet wiatr mi sprzyjał, a chwilami wiało podwójne jak blisko mnie przejechał jakiś większy samochód ciężarowy. Nie obyło się także bez objazdów. Na drodze numer 4 od granicy z Austrią do Pragi są dwa odcinki drogi szybkiego ruchu. Pierwszy odcinek jest dosyć krótki i mało uciążliwy, gdyż droga prowadzi równolegle do ekspresówki. Drugi odcinek niedaleko Pragi trochę denerwuje, droga objazdowa prowadzi zygzakami i kilka razy przecina się dwupasmówkę. Około 20km przed Pragą to już normalna droga, po której można poruszać się rowerem. Przejechałem tak chwilę, a gdy tylko pojawiła się taka możliwość wjechałem na drogę rowerową prowadzącą wzdłuż rzeki Wełtawa. Dojechałem tak prawie do samego centrum Pragi. Niestety nie starczyło czasu na zwiedzanie. Musiałem jak najszybciej wyjechać z miasta, a po drodze jeszcze kupić coś na kolację. Przy kościele Św.Ludmiły spotkałem jeszcze Tomasa, który zrobił mi kilka zdjęć. Tomas w Pradze zajmuje się planowanie ścieżek rowerowych. Na lepszą osobę, która potrafiła mi wytłumaczyć w jak najszybszy sposób wyjechać ze stolicy Czech nie mogłem trafić. Nocleg w jakimś małym zagajniku na obrzeżach Pragi a do Polski 155km. Jutro będę w domu.

Dzień 44 – 3.10.2012 – Nocna końcówka do domu
187.44km, 16.8śr, 44.8max, 1819m w górę, 11:06:53, 4-20st.C
Praga – Podebrady – Jicin – Vrchlabi – Spindlerovy Mlyn – Przełęcz Karkonoska – Jelenia Góra
Noc w Pradze chłodna, rano tylko +4. Wyjechałem w tym w czym spałem zakładając jeszcze czapkę i rękawiczki. Godzinę potem byłem już przebrany w krótkie spodenki, koszulkę i bluzę. Wschodzące słońce szybko ogrzewało powietrze. Wieczorem zastanawiałem się, przez którą karkonoską przełęcz przejechać, aby dostać się do Polski. Karkonosze oraz okolice to tereny, które znam bardzo dobrze, gdyż mieszkam w Jeleniej Górze i często robię rowerowe wypady w Góry po polskiej i czeskiej stronie. Do wyboru miałem Przełęcz Szklarską, Przełęcz Okraj oraz Przełęcz Karkonoską. Na Okraj wjechałem w drodze w Alpy, a Szklarska zniechęca sporą ilością podjazdów i zjazdów od Mlada Boleslav. Nie lubię takiego szarpania raz w górę, a raz w dół. Wybór padł na najwyższą przełęcz drogową w Karkonoszach, czyli Karkonoską o wysokości 1205m.npm. Jeden długi podjazd, takie trasy lubię, a do tego tej przełęczy w rytmie wyprawowym jeszcze nie zdobyłem. Z Pragi skierowałem się na miasto Podebrady i potem na Jicin. Przez cały ten odcinek było względnie płasko. Przed Jicinem spotkałem na drodze Stasia. Pierwszego polaka na rowerze podczas tej wyprawy. Staś planuje jechać do Paryża, a później na południe Europy. Rozmawialiśmy chwilę, potem zdjęcie i trzeba jechać dalej. Staś wyruszył dwa dni wcześniej, a ja do domku mam już naprawdę blisko. Z wyprawami jak z życiem, jedna się zaczyna inna kończy. W Jicinie trafiłem na trzy kilometrowy kawałem drogi przyspieszonej z zakazem dla rowerów. Niestety, objazd przez pole kosztował mnie sporą stratę czasu. Kolejną chwilę spędziłem przy sporej jabłonce posilając się soczystymi jabłkami. Obecna wyprawa powinna się nazywać jabłkowa, ponieważ przez większość trasy po Włoszech i drogi powrotnej zajadałem się tymi owocami. Od Vrchlabi, pomimo zaczynającego się podjazdu wstąpiły we mnie dodatkowe siły. Wiedziałem, że końcówka jazdy będzie po ciemku, ale również to, że już nic niespodziewanego nie może się zdarzyć i zbliżającą się noc będę spał w swoim łóżeczku. Z Vrchlabi do Spindlerovego Mlyna przejechałem w niecałą godzinę, a od Spindlerovego jechałem już w ciszy i ciemnościach. Do przełęczy nie mijał mnie żaden samochód ani turysta. Tylko ja, droga oraz coraz jaśniej świecący księżyc. Na przełęcz Karkonoską wjechałem kilka minut przed 20:00. Dwa zdjęcia, dozbrojenie się w dodatkowe ubranie i wolny zjazd już po polskiej stronie. Na przełęczy było już zimno i mocno wiało. Drogę oświetlałem sobie latarką ze smartfona. Flesz ma naprawdę mocną lampę, kiedy jedzie się w ciemnościach. Od polskiej strony to najtrudniejszy podjazd asfaltowy naszego kraju, gdzie nachylenie dochodzi do 30% na dwóch odcinkach. Cieszę się, że nie muszę tego podjeżdżać na ciężko, a tylko zjechać bez wysiłku. Z Podgórzyna do domu to już tylko kilkanaście kilometrów po płaskim. O 22:00 przekroczyłem domowy próg po 6 dniach powrotu i 970 kilometrach.

Dzień po wyprawie 4.10.2012
Wieczorem szybki prysznic, herbata i do łóżka. Rano sucho, ciepło, bez robaczków i odgłosów zwierząt. Zawsze po dłuższej podróży chwilę trwa zanim dostosuję do relatywnie normalnych domowych warunków. A po powrocie do domu – niestety odpoczynku za wiele nie ma. Jak to zwykle bywa pranie, płacenie rachunków, mycie sakw, serwis roweru, a także przeglądanie zdjęć z wyprawy i wrzucanie wszystkich informacji i galerii zdjęć na stronę www.

Podsumowanie wyprawy:
TransAlpejska wyprawa rowerowa zakończona. Większość celów oraz ogólny plan wyprawy został zrealizowany. Odwiedziłem Austrię, Włochy, Szwajcarię oraz Francję. Pierwszy raz zagościłem w Słowenii i Liechtensteinie zdobywając w tych państwach najwyższe i najtrudniejsze podjazdy. We Francji wjechałem na najwyższą przełęcz drogową całych Alp – Col du l’Iseran 2770m.npm. Zadowolony jestem w faktu, iż prawie całą trasę przejechałem po nowych, nieznanych drogach i niewiele razy powtarzałem te same podjazdy. Udało mi się również pobić mój dotychczasowy rekord prędkości z sakwami i przyczepką z przełęczy Turracher i wynosi teraz 78.2km/h. Kolejnym rekordami jest najwyższe dzienne przewyższenie na wyprawie powyżej 3500m w górę oraz najdłuższy dzienny czas jazdy ponad 11 godzin. Nie udało się zdobyć najtrudniejszej drogi Szwajcarii – Rhionda oraz wysokiego podjazdu w Niemczech, których i tak w tym alpejskim kraju nie jest za wiele.

Pomimo, że nie za bardzo lubię wjeżdżać do wielkich miejskich aglomeracji nie obyło się bez zwiedzania tak atrakcyjnych miast jak:
Villach, Mediolan, Turyn, Martigny, Merano, Bolzano, Trento, Lienz, Salzburg, Passau, Praga.

Na tak długiej drodze widziałem wiele dzikich oraz udomowionych zwierząt: krowy, konie, owce, kozy, osły, lamy, lisy, sarny, króliki, zające, kozice, świstaki, wiewiórki o psach, kotach, ślimakach, pająkach i innym robactwie nie wspomnę.

Statystyki:
56 zdobytych podjazdów w tym 16 powyżej 2000m.npm
44 dni wyprawy – 36 dni jazdy
4337.72 km – ogólna liczba przejechanych kilometrów
120.04 km/dzień – średnia dzienna przejechanych ilość kilometrów
78.2 km/h – najwyższa prędkość maksymalna wyprawy na rowerze z sakwami i przyczepką
3680m w górę – najwyższe dzienne przewyższenie
187.44 km – najdłuższy dystans dzienny
11:06:53 – najdłuższy dzienny czas jazdy
2770 m.npm – najwyższa wysokość wyprawy (Col du l’Iseran)
65 m.npm – najniższa wysokość wyprawy (Jezioro Garda)
Ponad 1900 – liczba zrobionych zdjęć – średnio 1 zdjęcie co 2,28km
-2-36 stopni C – przedział temperatur

Awarie i serwis:
0 awarii
1 flak
3-krotne mycie roweru i smarowanie napędu
1 regulacja klocków hamulcowych
1 wymiana klocków hamulcowych

Zdobyte podjazdy – zdjęcia:
AUSTRIA
Kaiserau 1100m

Sölkpass 1790m
Türracher Höhe 1763m
Würzenpass 1073m
Furkajoch 1761m
Hochtannbergpass 1675m
Flexenpass 1773m
Arlbergpass 1800m
Galzig 2182m
Reschenpass / Passo Resia 1455m
Katschberg 1641m
Obertauern 1760m
Pass Lueg 553m
Kunzvarske Sedlo 878m

SŁOWENIA
Passo Vrsic 1611m – najwyższa i najtrudniejsza przełęcz drogowa Słowenii
Mangartskie sedlo 2100m – najwyższa i najtrudniejsza droga Słowenii
Passo Predel 1156m

WŁOCHY
Sella Nevea 1190m
Passo di Mauria 1298m
Passo Cibiana 1530m
Monte Rite 2181m
Passo Duran 1605m
Forcella Aurine 1299m
Passo di Cereda 1369m
Passo San Giovanni 287m
Goletto di Gadino 1943m
Passo di Croce Domini 1895m
Giogo di Bala 2162m
Col di Crocette 2070m
Passo di Maniva 1664m
Passo Ampola 747m
Colle del Nivolet 2612m
Col du Mont Cenis 2083m
Col du Grand St. Bernard 2473m
Maso Corto 2034m
Passo di Lavaze / Lavazejoch 1808m
Passo Costalunga / Karer Pass 1752m
Passo di Falzarego 2105m
Passo di Valparola 2192m
Passo Cimabanche 1530m

FRANCJA
Col du Mont Cenis 2083m
Col de la Madeleine 1746m
Col du L’Iseran 2770m – najwyższa przełęcz drogowa Francji i Alp
Col du Petit St. Bernard 2188m

SZWAJCARIA
Col de la Croix 1788m
Col du Pillon 1546m
Jaunpass 1508m
Grosse Scheidegg 1961m
Grimselpass 2165m
Oberaar Panoramastrasse (Oberaarsee 2305m) 2400m
Brünigpass 1007m
Sattel 932m

LIECHTENSTEIN
Malbun 1602m – najwyższa i najtrudniejsza droga Liechtensteinu

Poza alpejskie podjazdy:

POLSKA
Przełęcz Okraj 1050m

CZECHY
Spindlerova Bouda / Przełęcz Karkonoska 1250m
Kubova Hut 1020m