Relacja Himalaje 2012

Ladakh Author Cycle Expedition 2012 – rowerem po Indiach 
Po wielomiesięcznych przygotowaniach nadeszła długo oczekiwana pora wyjazdu w Himalaje. Główne cele wyprawy to droga z Manali do Leh oraz najwyższe przełęcze Indii i Himalajów powyżej 5000m.npm. Dwa dni wcześniej wyjechałem pociągiem z Jeleniej Góry do Warszawy skąd startuje mój samolot do Delhi. Musiałem jeszcze odebrać indyjską wizę i dokupić dużą ruską torbę, do której wrzucę przyczepkę, sakwy i kilka innych rzeczy. Przelot zarezerwowałem już w grudniu i lecę rosyjskimi liniami lotniczymi Aeroflot. Na pokład mogłem zabrać aż 56kg bagażu w tym ponadgabarytowe pudło z rowerem. Ogólnie dwie sztuki bagażu do 23kg i do 10kg bagażu podręcznego. Wystarczy, nawet jak na miesięczną wyprawę rowerową po Indiach.

Dzień 1 –  27.06.2012 – Wylot
Dwie godziny przed wylotem pojawiłem się na lotnisku Okęcie. Szybko znalazłem wózek, aby nie dźwigać 46 kilogramowego bagażu i udałem się na odprawę. Nikomu nie przeszkadzało, że pudło za duże, i że waży o 1kg za dużo. Nie musiałem nic dopłacać, co mnie bardzo ucieszyło. Odprawę przeszedłem szybko i bezproblemowo. Rower musiałem zostawić po odprawie w pomieszczeniu dla niestandardowych bagaży. Przelot do Moskwy, gdzie miałem przesiadkę trwał niecałe dwie godziny. Każdy z pasażerów dostał posiłek, a także zimny i ciepły napój. Lot przyjemny i bez niespodzianek. Po wylądowaniu w Moskwie ponowna kontrola i ponad 4h w międzynarodowym terminalu F w oczekiwaniu na lot do Delhi. Na moskiewskim lotnisku w przeciwieństwie do Okęcia można urozmaicić sobie czas surfując w sieci dzięki Wi-Fi. Tuż przed wylotem czułem się już jakbym był w Indiach. Wokół pełno opalonych hindusów i kilku mnichów.  Samolot w Moskwy większy niż ten z Warszawy. Standard też wyższy. Na uwagę zasługuje multimedialny ekran dla każdego z pasażerów, na którym można obejrzeć film, posłuchać muzyki, czy też pograć z gry. Mnie ucieszył port USB, przez który mogłem podładować smartfon HTC One X i tablet Flyer. Na lotnisku Wi-Fi zżarło trochę prądu. Schemat i procedura lotu ta sama co z Warszawy. Dzień zleciał bardzo szybko, a raczej uciekł. Lecąc na wschód z prędkością ponad 900km/h pokonałem kilka stref czasowych i „straciłem” 5:30 godziny. W Delhi po wylądowaniu zamiast 23:00 była już 4:30 nad ranem, czyli ze spania nici – przynajmniej do kolejnej nocy już według tutejszego czasu. Czas lotu to ponad 5h, max wysokość ponad 11200m, prędkość około 907km/h, a temperatura na zewnątrz -72.4st.C wg informacji na ekranach. Pod koniec lotu każdy pasażer musiał wypełnić formularz dla biura imigracyjnego, który oddaje się na lotnisku podczas ostatniej kontroli.

Dzień 2 – 28.06.2012 – Ucieczka z Delhi.
88.34km, 17.1śr, 27.3max, 170m w górę, 4h28m30s, 46st.C
Po wylądowaniu i odebraniu bagażu musiałem wszystko wypakować i od nowa poskładać. Skręcić rower i przyczepkę oraz porozkładać wszystkie rzeczy po sakwach. Pudło niestety nie wytrzymało trudów przelotu – Odebrałem je otwarte, na szczęście nic z niego nie zginęło. Pudło, torbę i kilka innych rzeczy planowałem oddać  do czasu powrotu do przechowalni bagażu na lotnisku. Jednak cena 270zł za przechowanie bezwartościowej rzeczy skutecznie wybiła mi pomysł z głowy. Jak przewieźć rower z powrotem będę się martwił przed wylotem z Indii. Tymczasem torbę ze zbędnymi rzeczami muszę wozić ze sobą – razem to jakieś 2kg więcej. Z bankomatu wybrałem kilka tysięcy rupii, po czym opuściłem teren lotniska. Na zewnątrz przed 6:00 już 31st.C i dosyć duszno. Od razu zwracam na siebie uwagę „dziwnym” trójkołowcem z sakwami. Hindusi reagują na mój widok bardzo pozytywnie. Jedni się śmieją, inni zaczepiają, a jak tylko się zatrzymam to od razu wokół roweru zbiera się kilka osób. Pierwsze kilometry przemierzam dość szybko ze średnią 20km/h. Po kilku godzinach udaje mi się wyjechać z Delhi. Liczyłem na mniejszy ruch za miastem, niestety krajowa 1 w stronę Chandigarth jest bardzo ruchliwa, mimo że płatna w dalszej części (nie dla rowerów). Niestety to najkrótsza droga w Himalaje, więc nie mam wyboru. Droga jest bardzo szeroka, ma dwa, a czasami i trzy pasy. Droga autostradą nie jest i korzystają z niej wszyscy od rowerzystów po dorożki. Wzdłuż drogi koncert życzeń, od nowo postawionych marketów po śmierdzące slumsy. Ogólne pełno śmieci i brudu, a nawet zdechłych zwierząt. Od południa jechało mi się coraz gorzej, nie tylko z powodu upału, ale i przez zmianę czasu oraz brak snu. Co chwilę robiłem postój w zacienionym miejscu lub wchodziłem do przydrożnych knajpek na zimny napój z lodówki. Cena za butelkę wody to 10-20R/L. Cola, Fanta, Limca i inne za około 30R za 500-600ml. Na jednym z postojów zaczepił mnie hindus i zaproponował podwiezienie w okolice Chandigarth. W sumie nie zastanawiałem się zbyt długo i nie mogłem przepuścić okazji przejechania się kolorową ciężarówką Tata. Takich aut tutaj pełno – nie są zbyt szybkie, ale na pewno wytrzymałe. W środku rozłożona kanapa więc mogłem się przespać. Geresz, bo tak mniej więcej miał na imię kierowca nie znał wielu słów po angielsku i nie mogliśmy za dużo porozmawiać. Auto nie było zbyt szybkie – 50-60km/h – szybciej jechać się nie dało. Geresz kilka razy zatrzymał się, aby napić się wody i zjeść posiłek w zaprzyjaźnionym barze. Na wszystkim skorzystałem też i ja. Łatwiej jest w obcym kraju jak się ma tutejszego przewodnika. Chappati, jakieś ciepłe danie np. Aluu Palak, sos lub sałatka i herbata po angielsku (nasza bawarka) to typowy posiłek tutaj. W okolice Chandigarth dojechaliśmy, kiedy było już ciemno. Geresz zaproponował, abym spał w aucie, a on sam będzie spał na aucie. Nie wypadało odmawiać. Nie musiałem szukać miejsca na nocleg tylko od razu iść spać.

Dzień 3 –  29.06.2012 – Ciężka droga do Shimla.
54.44km, 11.4śr, 41.0max, 1526m w górę, 4h53min45s, 41st.C
Wieczorem po kilku drzemkach podczas jazdy ciężko było zasnąć. W samochodzie było potwornie  gorąco, a przejeżdżające samochody i klaksony również nie pomagały. W nocy budziłem się wiele razy i rano dalej nie czułem się wyspany. Według polskiego czasu północ to tutaj 5:30. Nie tak łatwo zaczynać jazdę rowerem, kiedy powinno się właśnie spać. Organizm potrzebuje kilku dni, aby się przestawić. Chwilę po 7:00 pożegnałem Geresza i ruszyłem w kierunku miasta Shimla. Według znaków to około 90km. Droga jaką jechałem nazywała się Himalaya Express i była płatna, ale nie dla mnie. Od początku nie jechało mi się dobrze. W dodatku cały czas było już pod górę. Po kilku kilometrach zrobiłem przerwę i ponownie zasnąłem. Śmieszne, ponieważ dopiero co się obudziłem. Dziś już nie było aż tak upalnie jak wczoraj, ale licznik i tak wskazywał ponad 40st. Praktycznie więcej odpoczywałem niż jechałem. Nogi odmawiały posłuszeństwa, a głowa wcale nie miała ochoty do jazdy. Na postój wykorzystywałem każdy pretekst. Zatrzymałem się przy każdym źródełku oraz po to, aby zrobić zdjęcia małpom siedzącym niedaleko drogi. Kiedy doczłapałem się do miasta Solan 40km od Shimli postanowiłem, że znajdę hotel i odpocznę resztę dnia. W końcu i tak mam nadrobione 200km, a skoro organizm domaga się odpoczynku to lepiej tak zrobić niż np. się rozchorować. Solan to hinduska stolica grzybów jak informują znaki. Ze znalezieniem hotelu nie było problemów. Kawałek za centrum wszedłem do jednego. Cena za nocleg 500R (30zl). Obok restauracja, więc mogłem liczyć też na posiłek. Zimny prysznic, zimna woda do picia oraz wiatrak na suficie postawiły mnie na nogi. Od 16:00 do wieczora wypiłem jeszcze kilka litrów wody z izotonikiem Penco. Na obiadokolację Palak Paneer – szpinak w sosie z serem , Chappati i sałatka. Spać kładę się wcześnie, po 20:00. Mam nadzieję, że jutro już będę czuł się lepiej i przyzwyczaję się do panujących tu warunków.

Dzień 4 – 30.04.2012 – Shimla.
104.69km, 13.7 śr, 52.3max, 1638m w górę, 7h37min32s, 39st.C
Wyspany i wypoczęty wyruszyłem z hotelu po 7:00. Pierwsze kilometry z Solan w kierunku Shimli lekko z górki, potem już tylko pod górę, – przeważnie kilka procent, ale krótkie odcinki powyżej 10% też się zdarzają. Czuję, że nie mam jeszcze pełnej mocy w nogach, ale dziś i tak est lepiej. Przynajmniej wykonałem dzienne minimum 100km. Podczas odpoczynków kilka razy zostałem „napadnięty”. Hindusi proszą o zdjęcie z rowerem i ze mną. W pewien sposób próbuję to wykorzystywać. Każdego znającego angielski podpytuję o ważne dla mnie informacje. Do mojej kolekcji zwierzyńca dorzuciłem dziś zdjęcie pary jaków. Spróbowałem także nowej potrawy zakupionej za 10R przydrożnej budy od starca. Masala z pieczoną bułką. Groch, cebula, pomidor, papryka, ziemniaki kilka innych warzywa i cała masa przypraw. Podane na zimno. Zero jakichkolwiek zasad czystości podczas przyrządzania i podania, ale smakowało nieźle. Za łyżkę posłużył mi kawałek gazety. Do Shimli dojechałem koło południa. Spore miasto i duży ruch jak na ponad 2000m.npm. Droga nie zaprowadziła mnie w miejsce, które planowałem zobaczyć, więc musiałem wejść kilkaset metrów w górę z rowerem. Shimla do była stolica brytyjskiej kolonii w Indiach. Przypominają o tym stary chrześcijański kościół oraz budynki przy głównej ulicy turystycznej. W Shimli zjadłem lody z maszyny (dwa za 50R), korzystając z okazji wybrałem trochę gotówki z bankomatu, popstrykałem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Oczywiście nie odbyło się bez zaczepek z prośbą o zdjęcie z rowerem. Od Shimli dalej ciągle w górę drogą 22 kierowałem się w stronę następnego celu czyli Jalori Pass. Przełęcz będę próbował atakować jutro. Mam do niej około 94km. Z braku miejsca do na rozbicie namiotu oraz jakiegokolwiek hotelu o możliwość przespania zapytałem w przydrożnej restauracji.  Za 200R mogłem skorzystać z jeszcze niedokończonego pokoju dla gości oraz z wody. Niezbyt wygórowana cena, a i tak już nie miałem siły kręcić dalej, a do zmroku pozostało niewiele czasu. Spanko w śpiworku na podłodze. O 20:30 przyjemna temperatura 21st.C na wysokości ponad 2500m.npm 3km przed miastem Narkanda.

Dzień 5 – 1.07.2012 – Męczarnie pod Jalori Pass.
93.77km, 12.9śr, 46.4max, 1740m w górę, 7h15min14s, 43st.C
Do zmiany czasu chyba już się przyzwyczaiłem, przynajmniej już nie mogę narzekać na brak snu i niewyspanie. Chwilę po 7:00 wyruszyłem w dalszą drogę. Miasto Narkanda jako duża plamka na mapie okazała się przełęczą z kilkoma budynkami na wysokości około 2733m.npm. Zrobiłem tu moje jedyne zakupy dziś. Za 10R kupiłem dwa pomidorki i ogórka na kanapki. Wczoraj kupiłem chleb tostowy, w połączeniu z pasztecikiem od Sante wyszły całkiem niezłe kanapki. Ostre i mocno przyprawione hinduskie potrawy są dobre, ale nie da się ich jeść ciągle. Od Narkandy było solidnie z góry, ponad 28km i 2000m w pionie w dół. Niestety, im niżej tym bardziej gorąco. W dolinie wielkiej szarej rzeki Sutlej na około 730m było już powyżej 40st.C. To wystarczyło, żebym znów się zagotował i opadł z sił. Z doliny na przełęcz pozostało jeszcze 45km i 2500m w górę. Co kilka kilometrów, a czasami i kilkaset metrów zatrzymywałem się na odpoczynek w cieniu. Korzystałem też z każdej okazji na uzupełnienie wody i ochłodzenie się. Chwilami wydawało mi się, że więcej odpoczywam niż jadę.  Nachylenie kilka razy przekraczało 15%. Przed 19:00 dotarłem do Lajheri, ostatniego miasteczka przed przełęczą. Tutaj uzupełniłem wodę i zacząłem rozglądać się za noclegiem. Po raz kolejny uśmiechnęło się do mnie szczęście. Przechodzący starzec stwierdził, że wyglądam na zmęczonego. Ja zapytałem o miejsce do spania. Zaproponował miejsce na rozbicie namiotu na swoim ganku przed domem. Rozbijanie namiotu okazało się sporą atrakcją dla mieszkańców niewielkiej chatki. Poczęstowano mnie herbatą oraz śliwkami. Tutejsze mirabelki są o wiele słodsze i  bardziej soczyste od naszych. W zamian odwdzięczyłem się lizakami dla dzieci. Nocleg na wysokości 2450m.

Dzień 6 – 2.07.2012 Jalori Pass.
103.83km, 13.5śr, 49.6max, 1244m w górę, 7h51min37s, 39st.C
Hindusi wstają wcześnie. Już o 5:00 cała rodzina była na nogach. Ja wstałem dopiero przed 7:00. Na drogę dostałem jeszcze Allu Prontha, czyli coś jak nasz placek ziemniaczany z cebulą. W nocy błyskało się, a kiedy wyruszałem kropił deszczyk. Zaraz za Lajheri skończył się asfalt i do przełęczy był tylko piach z kamieniami, po których ciężko się jechało. Chwilami znów musiałem prowadzić rower ze względu na spore nachylenie. Po kilku godzinach dotarłem do Jaroli Pass na 3120m. Na przełęczy, jak zresztą wszędzie tutaj, kilka sklepików z napojami, chipsami i tabaką. Mnie jednak bardziej zainteresowała stojąca tu gompa, na tle której zrobiłem zdjęcie. Zjazd w dół również okazał się wymagający przez kiepską nawierzchnie i nachylenie ponad 15%. Kilka kilometrów niżej i jakieś 1000m w dół było już lepiej. Chwilami jednak asfalt przeplatał się z kamienistymi odcinkami. W dolinie na wysokości 1100m znów upał. 39st.C. Tu jednak w kierunku Manali wjechałem w kilkukilometrowy tunel, gdzie było znacznie chłodniej. Następne kilometry to lekko w górę wzdłuż rzeki, po której pływają pontony Raftingowe. Na jednym z postojów moja maszyna znów wzbudziła ciekawość kilku hindusów. Swoje zainteresowanie kierują przede wszystkim na licznik, przyczepkę oraz ładowarkę słoneczną. W Kullu zrobiłem małe zakupy. Kupiłem między innymi tutejsze słodycze sprzedawane na sztuki, których wybór jest przeogromny, a także kilka rodzajów małych hinduskich cukierków. Nocleg znalazłem około 25km przed Manali w mieścinie Dobhe. Tuż przy drodze po prawej stronie po schodkach znajduje się mały domek w którym można tanio wynająć pokój. Ciekawie wyglądały negocjacje w kwestii ceny za nocleg. Starszy pan usiadł ze mną na krześle i zaczęliśmy rozmowę. Był zainteresowany skąd jestem i gdzie jadę. Powiedział, że już spało u niego kilku rowerzystów, w tym również z Polski. Musiał chyba mieć dobre doświadczenia z Polakami bo wytargowałem satysfakcjonującą cenę 300R razem z kolacją. Na kolację podano, oprócz dobrze mi już znanej Chappati, potrawkę z cukinii oraz sałatkę. Po kolacji starszy pan opowiadał jeszcze o ciekawych miejscach w okolicy Manali. Zachęcał między innymi, abym odwiedził muzeum świątyń w Naggar prasa centrum Manali. Przed spaniem poprawiłem jeszcze hinduskimi słodyczami i chwilę po 22:00 udałem się na odpoczynek.

Dzień 7 – 3.07.2012 Niespodzianki…
51.24km, 9.8śr, 37.6max, 1336m w górę, 5h11min30s, 37st.C

Planowałem dziś zdobyć Przełęcz Rohtang i nic z tego nie wyszło. Do Manali wszystko szło według planu. Zakupy, wypłata gotówki z bankomatu, kupienie leku na AMS w aptece, znalezienie Wi-Fi. Wszystko udało się bez problemu. Jednak kilka kilometrów za Manali wybuchła opona. Po takim wystrzale wiedziałem, że nie jest dobrze. Dziura na 2cm w tylnej oponie. Po raz kolejny żałuję, że w przyczepce nie mam takiego samego koła jak w rowerze. Załatałbym oponę, zamienił z tą z przyczepki i byłoby po kłopocie. Na kolejnej wyprawie już nie popełnię tego samego błędu. Na oponie, która wystrzeliła przejechałem ponad 5000km bez flaka. A tu nagle taki pech. Musiałem wrócić się do Manali i mieć nadzieję na znalezienie sklepu rowerowego. W tym momencie mogłem już zapomnieć o zdobyciu Rohtang. Powrót do Manali na piechotę trwał prawie godzinę, kolejną godzinę szukałem sklepu rowerowego, ponieważ nawet sami mieszkańcy nie byli pewni czy takowy się tu znajduje. Okazało się, że jest tu tylko serwis rowerowy, ale części z nim niewiele o oponach nie wspomnę. Odesłano mnie do innego serwisu, gdzie opony powinny być. No i były, tylko nie w takim rozmiarze jak potrzebuję. Mieli tylko 26 lub 28 cali. Mojej trekkingowej 7-setki niestety nie. Serwis-men na pękniętą oponę założył mega łatę, a ja przerzuciłem oponę z tyłu na przód, gdzie mam nową antyprzebiciową Rubenę. Teraz przez łatę przednie koło lekko podskakuje, ale przynajmniej mogę jechać dalej pomimo straty połowy dnia. Przy najbliższej okazji postaram się coś kupić, może w Keylong, a może dopiero w Leh. Teraz jednak muszę uważać na tą oponę, co nie jest wcale łatwe przy wielu kamienistych odcinkach tutejszych dróg. Ponownie podjazd zacząłem po 15:00 zatrzymując się jeszcze w cukierni na małe co nie co. Kilka kilometrów za miastem zaczęły się moje ulubione serpentyny. Minąłem już również kilka posterunków wojskowych po drodze. Jednak żołnierze jako jedyni tutaj nie zwracają na mnie większej uwagi. Na nocleg wybrałem sobie polankę na wysokości 2600m niedaleko drogi, na której jak widać po śladach pasło się coś niedawno. Tutejsi straszą grasującymi tu lisami i niedźwiedziami. Po chwili kawałek dalej zatrzymał się samochód, z którego wyszła spora hinduska rodzina, która postanowiła urządzić sobie tutaj grilla. Mieli ze sobą duży namiot, który chcieli rozłożyć dla dzieci. Nie wychodziło im to najlepiej i poprosili mnie o pomoc. I w ten sposób załapałem się na hinduskiego grilla. Kurczak na ostro z sosem, drinki z whisky, muzyka i taniec z Punjab. Tak bawią się hindusi poza domem. W domu z przyjaciółmi, znajomymi mięsa nie jedzą, alkoholu nie piją. Ale w rodzinnym towarzystwie poza domem potrafią świetnie się bawić. Podczas rozmowy dowiedziałem się wiele o ich życiu i zwyczajach. Pytali też sporów o Polskę i polskie zwyczaje. Impreza zakończyła się chwilę po zmroku. Oni zjechali do hotelu w Manali, a ja zostałem na polance na noc. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby nie awaria grilla by nie było. Zresztą może to i lepiej że czasami coś nie idzie tak jak to sobie zaplanuję. Tak przynajmniej mam więcej przygód, a dni nie są tak podobne do siebie. Do Rohtang 38km, a do Kunzum La mniej niż 100. Jednak, aby zdobyć jutro Kunzum nie mogę się obijać jak dziś. W sumie dzisiejszy dzień mogę zaliczyć jako odpoczynek. 50km i brak oznak zmęczenia.

Dzień 8 – 4.07.2012 Rohtang Pass ZDOBYTE ale problemów ciąg dalszy.
66.46km, 9.7śr, 35.2max, 1504m w górę, 6h47min56s, 10-21st.C

Dopiero co zasnąłem i zaczął padać deszcz. Początkowo lekko, potem mocniej, a po północy rozpętała się ulewa. Namiot mam nowy, ale odporność na deszcz o wiele słabsza niż w moim poprzednim. Przez kilka godzin największej ulewy musiałem bronić się przed wodą. Ponownie zasnąłem po trzeciej, kiedy deszcz nie był już tak intensywny. Gdy obudziłem się rano w namiocie miałem kilka małych kałuż, a karimata i śpiwór były mokre. Kiepska perspektywa przed najwyższymi przełęczami, które akurat teraz mam zdobywać. Mam też kolejny poślizg po wczorajszych przebojach z oponą. Przestało padać przed dziewiątą. Szybko się pozbierałem i ruszyłem w górę. Zaczęło się serpentynami i lekkim nachyleniem. W trakcie jazdy mogłem podziwiać ponad stu metrowe wodospady, kiedy tylko chmury ich nie zasłaniały. Gdy chmury odsłoniły więcej zobaczyłem sznur samochodów wspinających się kilkaset metrów wyżej. Niestety przez następne kilka godzin nie było zupełnie nic widać. Gęsta mgła ograniczała widoczność do 20-30 metrów. Większość kierowców jeździła na światłach awaryjnych, trąbili też dwa razy częściej niż zwykle. Chmury rozgoniły się dopiero na wysokości około 3000m. Moim oczom ukazały się ogromne panoramy, rozległe doliny i wysokie zaśnieżone szczyty. Wszystko wydawało się takie wielkie, o wiele większe niż w Alpach. Fantastyczne widoki. Większość samochodów jechała do osady Marhi, w której hindusi zrobili ośrodek narciarski. Wyżej natrafiłem na długi korek. Po ostatnich opadach na górnym nie asfaltowym odcinku powstały kałuże błotne i samochody mają problem z przejechaniem. Generalnie większość drogi na przełęcz jest utwardzona, ale jest jeszcze kilka odcinków, gdzie są kamienie i jedzie się źle. Prawie cały korek udało mi się ominąć przy dopingu kierowców i turystów. Jedynie podczas mijania aut musiałem odstać z godzinę, bo nie miałem jak się przecisnąć. Mimo wszystko przez korek straciłem kilka godzin. Wydaje mi się, że hindusi są sami sobie winni. Nie potrafią przepuszczać. Tego zatwardzenia można by uniknąć, gdyby mieli większą kulturę jazdy. Hindus wciska klakson i nie patrzy że jest wąsko, że może nie przejechać. Korek był tak długi, że większość aut będzie pewnie stała do jutra. Kiedy już się wydostałem do przełęczy miałem spokój i ciszę, prawie zerowy ruch.Po kilku kolejnych serpentynach, a od Manali jest ich 54 nareszcie jest – Rohtang Pass i 3978m.npm! To mój rekord jeśli chodzi o wysokość podjazdu. Na pewno nie ostatni podczas tej wyprawy. Na przełęczy znów mgła i żadnych widoków. Dobrze, że chociaż tablica jest – pęknięta, ale jest.  Po raz 10 chyba dziś hindusi prosili o zdjęcie ze mną bądź rowerem. Ciekawy przerywnik dla jazdy. Pytają też jak mam na imię do chcą wrzucić zdjęcie na FB. Zjazd z Rohtang do Gramphu do tylko serpentyny. Ale nie liczyłem ile. Im niżej, tym gorsza droga. Okolice samej przełęczy mają najlepszą nawierzchnię. Szeroką na 6 metrów i idealnie równą. W Gramphu na rozjeździe długo zastanawiałem się czy jechać na Kunzum Pass (4500m). Wiedziałem, że droga do tej przełęczy nie jest najlepsza, a muszę uważać na oponę, która jest rozerwana. Postawiłem zaryzykować i ruszyłem w kierunku miasta Kaza jak pokazują znaki. Na chwilę wyszło słońce, więc wykorzystałem ten moment na podsuszenie rzeczy po nocnej ulewie. Na drodze nie dość, że jest pełno kamieni to jeszcze co chwilę w poprzek drogi płyną spore strumienie. Przez kilka udało mi się przejechać a przez jeden musiałem przejść, ponieważ był dość głęboki, a strumień wartki. Na kolejnym zmoczyłem buta jak bym miał mało mokrych rzeczy. Po około 7km kolejny strumień, a raczej rzeka była barierą nie do przejścia. Zbyt wielka woda aby przejść z rowerem. Niestety byłem zmuszony się wrócić. Dwaj motocykliści również nie ryzykowali i zawrócili. Szkoda bo na przełęczy znajduje się piękna stupa no i to 4500m.npm. W drodze powrotnej na kamieniach pękł mi przedni bagażnik, nie wytrzymał jeden ze spawów. Na razie podwiązałem linką i maksymalnie go odciążyłem. Zgubiłem też moją ulubioną chustę. Pewnie została gdzieś przy jakimś źródełku. Nocleg na wysokości 3500m na pastwisku z końmi.

Dzień 9 – 5.07.2012 Z Gramphu do Jispa.
77.99km, 12.7śr, 51.5max, 1261m w górę, 6h06min:31s, 14-29st.C

W nocy znów padało, ale niezbyt intensywnie, więc nie przemokłem. Zaczęło za to porządnie wiać. Może i dobrze, niech przegoni te chmury, zdjęcia będę ładniejsze. Od wczoraj stale przebywam na wysokości powyżej 3000m.npm i jak na razie nie czuję żadnych negatywnych skutków. Żadnego bólu głowy, osłabienia, przyspieszonego tętna lub oddechu w spoczynku. Prawdopodobnie udało mi się również uniknąć tzw. Delhi Belly, czyli biegunki z wymiotami i gorączką. To popularna dolegliwość wśród turystów przybywających do Indii i innych egzotycznych krajów. Zmiana diety, wody, flory bakteryjnej oraz niezbyt czysty sposób przyrządzania potrawa przez hindusów to najczęstsze jej przyczyny. Cieszę się, że mnie ominęła. Przez cały dzień poruszałem się głównie pomiędzy 3000 a 3500m po drogach również jakości. Na wielu odcinkach trwają remonty i są różne utrudnienia, ale najbardziej chyba dokucza kurz oraz spaliny z ciężarówek i autobusów. Żadne normy spalania tutaj nie obowiązują, bo z rur wydechowych wszystkich pojazdów wylatuje czarna chmura. Zaciekawiło mnie to, że przy budowie dróg pracują kobiety także z małymi dziećmi które np. rozłupują młotkiem kamienie na mniejsze. Jedyną rzeczą jaka mnie tu wciąż irytuje i męczy to ciągłe klaksony. Hindusi ciągle trąbią. Raz żeby zwrócić na siebie uwagę, że nadjeżdżają np. przed zakrętem, dwa żeby dać znak, że wyprzedzają i trzy, aby się przywitać. W ciągu dnia kilkaset klaksonów jakie słyszę to norma. Chwilami mnie to bawi, a czasami wkurza. Niestety trzeba się do tego przyzwyczaić. Na większości ciężarówek są napisy z prośbą o trąbnięcie ,są też znaki drogowe zachęcające do używania klaksonu. Nawet w górach nie ma spokoju. Przed Keylong zaczął padaćdeszcz, więc schowałem się w przyhotelowej restauracji i wypiłem kawę z mlekiem, a raczej mleko z kawą. Przez Keylong przejechałem górą, nie wjeżdżałem do centrum miasteczka. Sądziłem, że jest większe. Poza hotelami, sklepikami i stupą nie za bardzo jest tu co oglądać. To ostatnie większe miasteczko przed najwyższą częścią drogi Manali-Leh, więc warto tu zrobić większe zakupy. Tak też uczyniłem. Za Keylong znów dwa rodzaje dróg. Albo kamienie i szuter albo nowy asfalt. Na jednym z postojów zrobiłem mały serwis roweru. Przez piach łańcuch zaczął hałasować. Za pomocą starej szczoteczki do zębów i szmatki wyczyściłem rower z brudu i posmarowałem łańcuch. Podciągnąłem też linki hamulcowe. Rowerek śmiga jak nowy. Zdaje się, że kilka dni temu przekroczyłem na moim Authorze Triumph 10000km, a mam go od marca. Nocleg znalazłem na wysokości 3200m we wsi Jispa. Rest House oferuje nocleg za 500R. Na kolację ryż z fasolką i cebulą z baru obok. We wsi buddyjska świątynia. Pod wieczór całe niebo zrobiło się niebieskie. Może to już koniec deszczu w Indiach.

Dzień – 10.6.07.2012 Baralacha La ZDOBYTA!
87.98km, 11.2śr, 37.8 max, 1882m w górę, 7h50min03s, 21-29st.C

Ciężki dzień, ale cel osiągnięty. Przełęcz Baralacha La zdobyta. Kolejna przełęcz i kolejny mój rekord wysokość – 4980m.npm. Udało mi się również zjechać do wioski Sarchu tak jak zaplanowałem. Na ten dzień długo czekałem, wiatr w plecy, błękitne niebo, niezbyt gorąco i fantastyczne widoki przez cały dzień. Tyle wrażeń, że nie wiem co podobało mi się najbardziej. Widoki podczas podjazdu, krajobraz z przełęczy, czy może kolory skał jakich dotąd nie widziałem podczas zjazdu. Najlepsze chyba jednak było w okolicy Sarchu. Wielka kolorowa równina z zielonymi łąkami na wysokości ponad 4000m, długa na jakieś 15km i szeroka na 2km, środkiem której sporym wąwozem płynęła rzeka. Na brzegach wąwozu mogłem zobaczyć piękne różnorodne formy skalne. Obok prostej jak strzała na kilka kilometrów drogi minąłem kilka pól namiotowych, na których nocowali w większości motocykliści z Europy, którzy dość licznie dziś mijali mnie na trasie pozdrawiając i dopingując. Zacząłem punkt 7:00. Według znaków do przełęczy miałem ponad 53 km i 1700m przewyższenia. Przez mniej więcej 70% trasy był asfalt, reszta drogi to kamienie i szuter. Podjazd generalnie dość prosty, nachylenie kilku procent na całej trasie i kilka krótkich trudniejszych odcinków. Dwa razy dziś przejeżdżałem przez wojskowe posterunki, gdzie musiałem okazać paszport, a żołnierz wpisał moje dane do książki przejazdu. Zadowolony jestem z faktu, że na wysokości ponad 4000m wciąż czuję się dobrze. Z sił opadłem już głównie podczas zjazdu. Zmęczone nogi nie chciały już kręcić. Na nocleg wybrałem dziś sobie chatę/bar z łóżkami u szalonej starej hinduski w Sarchu za 100R (6zł). Jeszcze na wysokości 4300m nie spałem. Ciekawe jak będę czuł się jutro?

Dzień 11 – 7.07.2012 Nakeela i Lachalung La ZDOBYTE!
79.97km, 11.5śr, 35.3max, 1256m w górę, 6h54min09s, 8-24st.C

Wspaniały dzień. Udało się zdobyć aż dwie wysokie przełęcze, w tym jedną powyżej 5000m.npm. Pierwsza Nakeela o wysokości 4900m, na którą prowadzi droga przez Gata Loop, czyli kilkanaście serpentyn na jednym odcinku trasy. Jak się spojrzy z góry na te wszystkie zakręty zachodzące na siebie to wygląda to naprawdę fantastycznie w połączeniu z doliną rzeki i znacznie przewyższającymi drogę wierzchołkami. Aby wjechać na wyższą Lachulung La musiałem zjechać około 250m w dół i ponownie wdrapać się na wysokość 5065m.npm. Mój kolejny absolutny rekord wysokości. Organizm zdołał się już w pełni zaaklimatyzować z nowymi warunkami. Dziś czułem się o wiele lepiej niż wczoraj. Podczas podjazdów mogłem wrzucić twardsze biegi, a nie tylko mielić na 1:1. Po skończonej trasie nie czułem takiego zmęczenia jak w ostatnich dniach. Na przełęczy Lachulung spotkałem parę polaków podróżujących po Indiach na motorach. Martę i Tomka. Zjazd z Lachulung do Pang przez ponad 10km to koszmar. Droga jest strasznie nierówna i kamienista. Niewygodę tą rekompensuje jednak przejazd przez niesamowity wąski wąwóz oraz miejsce zwane Kangla Jal. Poniżej znajduję się ogromna skała przypominająca okno skalne. Do Pang dotarłem po 17:00. Od razu znalazłem nocleg oraz najadłem się do syta. Na podwieczorek zupa mleczna z musli od Sante, a na kolację już tutejsze danie. Potrawa z kalafiora z ziemniakami, cebulą oraz oczywiście przyprawami. Do tego Chappati i kawa. Jutro atak na kolejną przełęcz gigant – Taglang La. Nocleg w chacie w Pang na wysokości 4500m.npm.

Dzień 12 – 8.07.2012 Taglang La ZDOBYTA!
99.37km, 12.3śr, 44.9max, 1152m w górę, 8h03min49s, 11-24st.C

Wieczorem długo nie mogłem zasnąć, być może ze względu na wysokość, a może po prostu przez obecność innych współspaczy w chacie. W chacie razem ze mną spało pięciu hindusów, którzy urządzili sobie kilkudniowy wypad rowerowy po Ladakhu. Pokój cyklistów. Rano wyruszyłem pierwszy – mimo, że było około 7:00 hindusi jeszcze spali. Za Pang na dzień dobry czekało mnie kilka serpenty oraz wjazd na wysokość 4750m. Tutaj zaczyna się rozległa równina, przez którą jechałem ponad 50km. Niesamowite miejsce. Na płaskowyżu znajduję się zaschnięte jezioro oraz kilka osad hodowców owiec. Przez pierwsze 20km trasy jechałem asfaltem, przez kilka nawet idealnie nowym i równym. Niestety dalej aż za przełęcz Taglang droga jest w budowie i musiałem walczyć z kamieniami. W ostatniej osadzie przez przełęczą w Zara dopadła mnie burza piaskowa. Piasek i kurz, który zalega tu przez budowę drogi został uniesiony przez poryw wiatru i przez kilka minut wielka chmura piasku uniemożliwiała dalszą jazdę. Ogólnie każdy przejazd ciężarówki tutaj to taka mała burza. Niektórzy kierowcy jeżdżą w maskach lub chustach zapobiegających wdychaniu pyłu, ja również próbowałem, ale oddycha mi się tak znacznie gorzej. Jedynym utrudnieniem podczas podjazdu na przełęcz była właśnie nawierzchnia i unoszący się w powietrzu piach. Jeszcze podczas żadnej wyprawy mój rower, sakwy ani ja nie byłem tak brudny ze wszystkiego co się tutaj unosi. Sytuację pogorszył jeszcze przejazd kilkudziesięciu wojskowych ciężarówek. Ten moment postanowiłem jednak przeczekać z boku. Hałas, kurz i spaliny gorsze jak w największym mieście, a to przecież 5000m.npm. Do przełęczy dotarłem przed 17:00, a na niej mała buddyjska świątynia oraz kilka tablic oznaczających przełęcz. Taglang La o wysokości 5328m.npm moja. Kilka zdjęć przy znakach i musiałem uciekać w dół. Na przełęczy było chłodno oraz mocno wiało. Chciałem też zjechać do najbliższego miasteczka, znaleźć pokój i zmyć z siebie cały zebrany podczas jazdy brud. Zjazd również kamienisty, ale na szczęście tylko przez jakieś 10km. Potem już nowa nawierzchnia. Nocleg znalazłem w Rumtse w pierwszej wiosce na wysokości 4300m. 150R za pokój i prysznic to jak za darmo.

Dzień 13 – 9.07.2012 Leh
89.54km, 17.4śr, 45.2max, 592m w górę, 5h07min56s, 18-37st.C

Udało się. Dotarłem do Leh pokonując jedną z najwyższych dróg Świata z Manali oraz dwie przełęcze powyżej 5000m.npm. Leh do dawna stolica królestwa Ladakhu w zielonej dolinie rzeki Indus na wysokości 3500m.npm. Z Rumtse do Ushi miałem tylko w dół, potem dosyć płasko i na koniec męczący kilkukilometrowy podjazd pod Leh. W Ushi policyjny posterunek i kontrola. Od Ushi do Karu, czyli przez jakieś 20km same jednostki wojskowe. Po drodze do Leh mijałem kilka świątyń buddyjskich na skałach między innymi Stakna i Thiksey. Będąc ponownie w Karu podjadę na pewno do największej świątyni buddyjskiej w Ladakh – Hemis. Do Karu muszę się jeszcze wrócić, aby zdobyć przełęcz Chang La oraz dojechać do jeziora Pangong. Na razie jednak jestem w Leh. Sporo ludzi, w tym wiele białych twarzy. Słychać niemców, francuzów i anglików. Na ulicach Leh sporo sklepów z pamiątkami, biur turystycznych i kafejek internetowych. Znalazłem również kilka sklepów sportowych, w których można kupić kartusze gazowe do kuchenek, gdzie w Polsce istnieje opinia, że takowe są tu nie do kupienia. Jest również kilka bazarów m.in. tybetański. Nad miastem góruje wielki pałac oraz klasztor. Wyżej piękna biała stupa pokoju do której również zawitam. Zaraz po przybyciu do Leh podjechałem do DC Office, aby uzyskać pozwolenie tzw. permit na wjazd na przełęcz Khardung La oraz do Jeziora Pangong. Bez takiego pozwolenia do tych miejsc się nie wiedzie. Niestety w DC Office nie dostanę permitu, ponieważ nie są wydawane pojedynczym turystom. Musiałem więc udać się do biura turystycznego i tam za niestety wyższą opłatą na następny dzień dostanę pozwolenia. Szukałem również sklepu bądź serwisu rowerowego, aby kupić nową oponę, niestety w kilku jedynych punktach nie ma takiej jak potrzebuję. Cóż, może uda się przejechać na łatanej oponie całą wyprawę. Nocleg w Leh znalazłem w SkitPo Rest House niedaleko centrum. Cena 400R z łazienką i ciepłą wodą. Prąd tylko w określonych godzinach. Pod wieczór zrobiłem sobie mały spacer po uliczkach miasta oraz kupiłem kilka owoców i białe pieczywo. Prawie przez całą wyprawę mam problem z dostępem do sieci komórkowej. O ile w górach nie było żadnych sygnałów – co jeszcze można zrozumieć – tak w Leh na trzy dostępne sieci nie mogę się połączyć z żadną. Google zablokowało mi pocztę na gmailu utrudniając mi np. wysyłanie zdjęć i relacji oraz dostęp do większości aplikacji. Odblokować konta nie mogę bo zasięgu brak…

Dzień 14 – 10.07.2012 Dzień (prawie) bez roweru, zwiedzanie Leh.
11.01km, 11.9śr, 36.6max, 200m w górę, 0h55min32s, 16-27st.C

To mój pierwszy luźny dzień podczas tej wyprawy. Wieczorem szybko poszedłem spać, więc rano obudziłem się już przed 6:00. Po ósmej wyruszyłem w miasto z aparatem. Pierwszym moim celem był pałac Leh. Do pałacu doszedłem w około pół godziny wąskimi uliczkami cały czas pod górę. Wstęp do pałacu jest płatny, jednak w kasie nikogo nie było, więc udało mi się wejść za free. W pałacu jest wiele wąskich i niskich korytarzy udostępnionych do zwiedzania jak również sala z galerią największych atrakcji regionu Jammu & Kashmir. Po zniszczeniu przez wojsko kaszmirskie pałac jest nadal odnawiany. Na uwagę zasługuje sporą ilość kondygnacji zamku. Z pałacu rozpościera się wspaniały widok na Leh, dolinę Indus oraz okoliczne szczyty. Kolejnym moim celem była Gompa Soma oraz kilka innych tuż obok zamku. Przez południem ponownie pokręciłem się po centrum Leh odnajdując między innymi meczet oraz gompę przy bramie głównej do miasta i wiele różnej wielkości buddyjskich młynków. Około południa wstąpiłem do jednej z tutejszych cukierni i spróbowałem kilka rodzajów słodkości sprzedawanych na sztuki. Potem spróbowałem kotlet ziemniaczany w sosie z grochem i cebulą, a na koniec coś w rodzaju tosta z ostrym sosem. Po południu po raz kolejny podczas wyprawy zrobiłem mycie i serwis roweru by chwilę później przejechać się po górnej części Leh. W tej cichej i zielonej części miasta jest wiele nowych domów oferujących noclegi. Mnie jednak bardziej interesował podjazd do Shanti Stupa, czyli Stupy Pokoju. Stupa to najprostsza budowla religii buddyjskiej, jednak ta jest wyjątkowa. Ogromna, kolorowa i piękna. Wejście kosztuje 20R. Udało mi się przemycić rower pod samą budowlę. Plac przy stupie to najlepsze miejsce widokowe. Można podziwiać nie tylko Leh z pałacem i klasztorem, ale również część drogi na Khardung La czy sporu kawałek doliny Indus. Obok stupy znajduję się gompa. Na stupę jak i do gompy można wejść tylko bez butów oraz zachowując ciszę. Wieczorem ostatni raz już przespacerowałem się uliczkami bardzo klimatycznego Leh. Na ulicach spory ruch, sklepikarze zachęcają do wstąpienia do ich sklepu, co jakich czas spotyka się na drodze krowę, osła lub psa, a do nosa dociera zapach kadzideł. Co jakiś czas słychać także modlitwy z meczetu. Spotkać można również uzbrojonych żołnierzy i poubieranych w bordowe prześcieradła mnichów. Wstąpiłem też do Ladakh Art Gallery, aby przyjrzeć się tutejszym wyrobom regionalnym. Na koniec dnia kupiłem tradycyjny ser owczy, który idealnie pasował do kolacji. Jutro ciężkie zadanie. 39km podjazdu na najwyższą przełęcz Indii – Khardung La.

Dzień 15 – 11.07.2012 Khardung La – ZDOBYTA!
109.40km, 12.3śr, 44.8max, 1820m w górę, 8h49min43s, 12-28st.C

Udało się – po pięciu godzinach podjazdu najwyższa przełęcz drogowa Indii Khardung La o wysokości 5360m.npm zdobyta! Na przełęczy napis błędnie podaje wysokość 5602m. Najnowsze pomiary wykazały, że przełęcz jest niższa, a miano najwyższej przełęczy Świata przypada Semo La w Tybecie. Z Leh wyruszyłem po 7:00. Dzień przerwy dobrze mi zrobił. Czułem większą siłę w nogach. Najtrudniejszy odcinek podjazdu jest chyba tylko w Leh. Początek ma największe nachylenie. Potem to już z reguły średnio 5%. Przez 25km do posterunku policyjnego w South Pullu jest niezły asfalt. Potem kolejne 14km do przełęczy nie jest najgorzej, kawałki asfaltu, sporo szutru i trochę kamieni. Jest również kilka przepraw przez wodę, ale nie stanowi to większego problemu. South Pullu to baza wojskowa i posterunek policji, gdzie należy okazać paszport i permit. Wyższe partie drogi z remoncie. Co jakiś czas został wstrzymywany ruch ponieważ wysadzali głazy przy drodze. Niezły huk. Kilka kilometrów przed przełęczą na rowerze zjeżdżała kobieta z Ameryki Południowej – Barbara. Na przełęcz wjechała samochodem. Chwilę porozmawialiśmy i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Czyżby to była jaskółka przepowiadająca przyszłoroczny kierunek moich wypraw? Na przełęczy gompa, punkt wojskowy i medyczny, woskowa kawiarnia położona najwyżej na Świecie oraz widok na Karakorum i lodowiec Shiansen. Hindusi na przełęczy mieli niezły ubaw. Raz, że szaleli na śniegu a dwa, że wszystkim podobał się mój rower. Z piętnaście osób chciało mieć zdjęcie z rowerem. Chyba zacznę brać po 10R od zdjęcia, wyprawa szybko się zwróci. Na przełęczy wypiłem trzy wojskowe herbaty, bez mleka ale z jakimś dobrym sokiem. Zrobiłem trochę zdjęć aparatem Canon Ixus 500 podarowanym przez firmę Cyfrowe.pl i uciekałem w dół, ponieważ za ciepło nie było. W Leh już normalna wysoka temperatura, 28st.C. Ponieważ jutro mam w planach wjazd na kolejnego tutejszego giganta Chang La, musiałem opuścić Leh i podjechać jak najbliżej miasteczka Karu, gdzie zaczyna się podjazd. Po drodze szukałem noclegu. Jeden był za drogi, w drugim brak miejsc a w trzecim w ogóle nikogo nie było. Potem znów uśmiechnęło się do mnie szczęście. W wiosce Stakna zapytałem o nocleg wychodzącego z bramy mężczyzny. Zaprosił mnie do domu i użyczył pokoju w buddyjskim stylu. Fantastycznie. Złoty posążek, kilka dywanów i materacy. Jakby jakiś pokój do medytacji. Wieczorem zaczęło mocno wiać, oby czegoś jutro nie przywiało.

Dzień 16 -12.07.2012 Chang La – ZDOBYTA! (w mokrych butach).
63.25km, 8.8śr, 31.1 max, 1833m w górę, 7h08min26s, 9-24st.C

Poranek pochmurny i wietrzny. Przez chwilę nawet popadało. Później z każdą chwilą było coraz więcej błękitnego nieba. Ze Stakny szybko podjechałem do Karu. W Karu zrobiłem małe zakupy i ruszyłem w górę. Od początku nie jechało mi się najlepiej. Pewnie odczuwałem skutki wczorajszego podjazdu. Sam podjazd pod Chang La również okazał się trudniejszy od Khardung La, tutaj było momentami znacznie stromej, a średnie nachylenie podjazdu to około 6-7%. Dobrze, że przynajmniej na znacznej większości trasy jest asfalt, dopiero ostatnie 5km jest szutrowo kamieniste. Na tym odcinku jest też wiele strumieni przepływających w poprzek drogi. Kilka udało mi się przejechać, niestety na jednym zatrzymałem się zahaczając o kamień i zmoczyłem buty o mało nieprzewracając się z ciężkim rowerem. Na Chang La, jedną z najwyższych przełęczy Indii i Świata dotarłem przed 17:00. Jej wysokość to 5360m.npm. Na przełęczy wpadłem na szalony pomysł, aby zostać tu na noc. Żołnierze nie chcieli się na to zgodzić. Musiałem zjechać 8km niżej do posterunku Tsoltak. Tutaj również dowódca jednostki nie zezwolił na nocleg. Postanowiłem rozbić namiot naprzeciwko jednostki na polanie. Z pomocą przyszli żołnierze. Zaoferowali sok, ciastka oraz możliwość wysuszenia butów i ogrzania się w ich pokoju socjalnym. Wspólnie zrobiliśmy też zupę mleczną z mleka kondensowanego armii indyjskiej oraz musli od Sante. Bananowe musli strasznie im smakowało. Na koniec poczęstowali mnie łykiem hinduskiej whisky na rozgrzewkę. Wiem, że alkohol na takiej wysokości nie jest najlepszym pomysłem, ale jeden łyk nie zaszkodzi. Następnie udałem się do namiotu rozłożonego na wysokości 5009m.npm według wskazania GPS, to mój najwyżej położony nocleg, a czuję się rewelacyjnie pomimo zmęczenia całodziennym podjazdem. W końcu mogłem też przetestować ciepłą bieliznę termiczną podarowaną od firmy Nordcamp oraz skarpety firmy Nordhorn.

Dzień 17 – 13.07.2012 Pangong Lake.
78.82km, 14.9śr, 45.3max, 692m w górę, 5h16min25s, -4-24st.C

Obudziłem się wyspany już po 5:30. O mój namiot uderzały małe lodowe kulki. Kiedy wyjrzałem z namiotu wszędzie było biało. Potem od żołnierza dowiedziałem się, że nad ranem było cztery stopnie poniżej zera. Od dziwo wcale nie zmarzłem. Do godziny 8:30 sypał śnieg więc ten czas spędziłem w namiocie i chwilę w żołnierskiej kantynie. Założyłem sobie dziś, że ten dzień będzie jeszcze luźniejszy od reszty, więc nigdzie się nie spieszyłem. Miałem tylko dojechać do jeziora Pangong. Do miasteczka Tagste było cały czas w dół, potem 35km lekko pod górę, czego się nie spodziewałem. Po drodze od Tangste krajobraz zmieniał się co chwilę. Raz przejeżdżałem wąskim kanionem z olbrzymimi skałami, następnie szeroką zieloną doliną z kolorami skał od żółto brązowych po szare i czerwone, a na koniec przez piaskowe pola częściowo zasypujące drogę. Na żadnym posterunku od Karu nikt nie sprawdzał, czy mam permit tak jakby w ogóle nie był tu wymagany. Turkusowe wody słonego jeziora Pangong zobaczyłem po godzinie 14:00. W połączeniu z błękitnym niebem i żółtymi skałami całość wygląda naprawdę przepięknie. Jezioro Pangong leży na wysokości 4200m.npm, a jego długość to ponad 100km. Resztę dnia spędziłem odpoczywając nad brzegiem, nie przegapiłem oczywiście zachodu słońca. Przez chwilę zachmurzyło się i nawet trochę pokropiło, a przez cały czas wiał silny wiatr. W jednej z wielu namiotowych restauracji zamówiłem ryż z warzywami. Dostała mi się spora porcja za 70R. Za kolejne 100R postanowiłem spędzić noc nad jeziorem w dużo większym namiocie niż mój. Jutro powrót na lub pod Chang La. Planowałem zdobyć jeszcze jedną przełęcz powyżej 5000m, Marsimik La jednak dowiedziałem się, że ponieważ jest to granica z Chinami i to wojsko na pewno mnie tam nie wpuści. Może i dobrze, w sumie nie mam ochoty walczyć z 27km kamienistym traktem, no i opona ma coraz większą dziurę. Boję się, że łata może nie wytrzymać kolejnych nie asfaltowych odcinków. Od 19:00 pada deszcz.

Dzień – 18. 14.07.2012 Najlepszy dzień.
121.61km, 13.4, 49.4śr, 1586m w górę, 8h59min12s, 13-27st.C

Dobrze, że spałem w dużym namiocie. W nocy lało strasznie, a wiało jeszcze bardziej. Wyruszyłem przed siódmą, aby wjechać ponownie na przełęcz Chang La, tym razem od strony północnej. Do miasteczka Tagste, a raczej bazy wojskowej, przez której środek się przejeżdża, miałem w większości z góry. 34km podjazd oraz 1300m przewyższenia zaczyna się od wsi Dorbuk. Podjazd od strony północnej jest krótszy i ma mniejsze przewyższenie, jest za to kilka krótkich męczących odcinków powyżej 12% ale i kilka dość płaskich. Po drodze zatrzymałem się oczywiście przy posterunku wojskowym Tsoltak aby przywitać się z żołnierzami, którzy pomogli mi, gdy jechałem w przeciwnym kierunku. Pogoda dziś była bardzo zmienna. Rano było zimno, chwilę nawet pokropiło, na przełęczy sypał śnieg, a na koniec dnia w Karu było już ładnie i 27st. Od przełęczy do Karu miałem już tylko z góry. Przyjemny 45km dwugodzinny zjazd. Na 121 przejechanych kilometrów aż 70 miałem z góry. W Karu nie ma żadnych hoteli, ani guest house’ów ale w restauracji dowiedziałem się, że jeden z mieszkańców Karu wynajmuje pokoje turystom. Z ten sposób za jednym zamachem najadłem się (wielka porcja ryżu z dodatkami – 60R) oraz znalazłem nocleg w Karu. Stąd już tylko 6km do monastyru Hemis który chcę zwiedzić jutro rano.

Dzień 19 – 15.07.2012 Hemis Monastery.
85,59km, 14.8śr, 38.4max, 873m w górę, 5:46:23, 16-25st.C

Aby dojechać do monastyru Hemis musiałem wspiąć się ponad 330m i 6km w górę z Karu. Chwilami wąska droga miała nachylenie ponad 12%. Monastyr Hemis, największy i najbogatszy w całym Ladakh jest ukryty pomiędzy skałami na wysokości 3500m. Wstęp kosztuje 100R. W środku znajduje się między innymi muzeum ze sporymi zbiorami. Zobaczyć można wiele figurek buddy wykonane z drzewa sandałowego, srebra i złota. Różne rodzaje broni, skóry leoparda śnieżnego, czy też listy wielkości zasłony do Dalai Lamy. W monastyrze znajduję się również wiele udostępnionych do zwiedzania pomieszczeń. Są to np. biblioteka, dwie komnaty z kilkumetrowymi posągami buddy czy pokój z żywym guru. Kilkadziesiąt metrów nad monastyrem widać kolejny złoty posąg buddy lśniący w promieniach słońca. Monastyr jak i okolica bardzo mnie zachwyciła. W środku spędziłem ponad trzy godziny choć można tam podziwiać wszystko znacznie dłużej. Po zwiedzaniu udałem się w kierunku Leh oraz dalej drogą NH1 prowadzącą do Kargil i Srinagar. Zaraz za Leh wiatr zaczął wiać ze znaczną siłą bardzo mnie spowalniając. Przed miasteczkiem Nimmu jest miejsce bardzo przypominające wielki kanion. Droga prowadzi kilkaset metrów wyżej niż koryto rzeki Indus, a nad drogą dwa razy wyższe skalne szczyty. Nocleg w nowym hotelu Takshos w Nimmu. Udało mi się wytargować 50% zniżki i byłem jedynym klientem hotelu tej nocy. Na kolację kurczak w sosie na ostro, chappati oraz sałatka z tuńczyka. Na deser sayweya – tradycyjny hinduski przysmak. Sayweya smakuje trochę jak słodka zupa mleczna z makaronem z chińskich zupek. Podawana jest na zimno z dodatkiem rodzynek i migdałów. Bardzo dobre.

Dzień 20 – 16.07.2012 Lamayuru.
85.48km, 11.3śr, 34.7max, 1407m w górę, 7:18:41, 18-27st.C
Dziś kolejny dzień musiałem zmagać się z silnym wiatrem z zachodu wiejącym w dolinie Indusu, którą przed wieczorem udało mi się opuścić. Od wyjazdu z Leh jest też raz w górę, a raz w dół z przewyższeniem 200-300m. Mijałem dziś również kilka sporych jednostek wojskowych rozlokowanych wzdłuż drogi. Krajobraz zmieniał się co kilka kilometrów. Raz jechałem zieloną doliną, kawałek dalej pustynią by potem wjechać w kanion ze skałami o kilometr przewyższającymi drogę. Nie obyło się również bez drobnych kłopotów. Na oponie zauważyłem kolejne pęknięcie, z którego zaczynała wychodzić dętka. Jednak wizyta z zakładzie wulkanizacyjnym oraz druga już gumowa łata załatwiła problem. Ciekawe na jak długo? Po południu podczas odpoczynku w przydrożnym barze zjadłem ryż i rajmę, czyli coś bardzo podobnego do naszej fasolki po bretońsku tylko o wiele bardziej ostre. Po opuszczeniu doliny Indus za miastem Khalsi wjechałem w miejsce nazwane Moon Valley – księżycową dolinę. Na początku droga prowadziła równolegle z rzeką by następnie odbić w bok i wić się serpentynami o nachyleniu 12%. Tuż przed wsią Lamayuru, gdzie spędziłem nocleg krajobraz naprawdę księżycowy. Skały o różnych kształtach w kolorach od jasnych piaskowych po ciemno brązowe. Dodatkowy klimat, miejsce zawdzięczało zachodzącemu właśnie słońcu. Zrobiłem wiele pięknych zdjęć moim Canonem Ixus 500 Hs. Nocleg na wysokości 3400m z widokiem na klasztor osadzony na skale. Jutro muszę dojechać do Kargil. 100km i dwie przełęcze. Fotu La i Namika La.

Dzień 21 – 17.07.2012 Fotu La i Namika La ZDOBYTE!
112.38km, 12.7śr, 38.2max, 1311m w górę, 8h48min39s, 20-35st.C

Ciężki dzień, ale wszystkie założenia, które sobie postawiłem udało mi się zrealizować. Zdobyłem dwie przełęcze oraz dojechałem do miasta Kargil. Początek dnia to wspinaczka na przełęcz Fotu La o wysokości 4108m. Jest to również najwyższy punkt na drodze między miastami Srinagar i Leh. Wjazd na przełęcz i pokonanie 17km z Lamayuru zajęło mi prawie trzy godziny. Wszystko przez remontowany odcinek drogi kilka kilometrów przed przełęczą. Każdy przejeżdżający obok mnie samochód, a z reguły była to ciężarówka zostawiała za sobą ogromną chmurę pyłu, kurzu, piachu i wszystkiego, co znajdowało się na drodze. Musiałem uciekać jak najdalej od samochodów oraz co chwilę zatrzymywać się i zasłaniać, aby mieć czym oddychać. Mimo, że jestem już przyzwyczajony do wysokości to jednak wstrzymywanie oddechu na 4000m.npm nie należy do najprzyjemniejszych. Zjazd z przełęczy Fotu La również nieprzyjemny aż do pierwszej wioski Heniskot. Za kilka lat, kiedy już skończą remontować wszystkie odcinki będzie się tu naprawdę przyjemnie jeździć. Aż do następnej przełęczy Namika La oraz kawałek za jest już nowa, równa i szeroka droga. Przełęcz Namika La to najłatwiejsza i najszybciej zdobyta przeze mnie przełęcz w Indiach. 8km kilku procentowego podjazdu z wioski Khaltse nie jest żadnym problemem. Problem za to coraz większy mam z oponą, która rozdziera się coraz bardziej. Mam już trzy pęknięcia. Dwa na 5-6 cm i jedno mniejsze. Aby tylko dojechać do Kargil, tam mam zaplanowany dzień przerwy więc postaram się coś wykombinować. Zjazd z Namika La był przyjemny tylko przez kilka kilometrów, zdecydowana większość drogi do Kargil jest w remoncie. Jedzie się głównie po sporych luźnych kamieniach, czuć jak koła roweru i przyczepki raz za razem zsuwają się z jakiegoś większego. To prawdziwy test wytrzymałości dla roweru, a przede wszystkim ogumienia. Do Kargil dotarłem po 18:00. Jest to już zupełnie inne miasto niż te, które zwiedziłem dotąd w Ladakh. Nie ma już stup, gomp i monastyrów, jest za to spory meczet, a ludzie tutaj to w większości muzułmanie. Daje się odczuć inną atmosferę niż ta w Ladakhu. Dość szybko udało mi się znaleźć nocleg. Zaczepił mnie jeden z właścicieli wynajmujący pokoje. Jedno słowo ROOM i wszystko jasne. Potem obowiązkowa negocjacja ceny i można się wprowadzać.

Dzień 22 – 18.07.2012 Kargil, dzień luzu.
Kargil jak i Srinagar, do którego zawitam za kilka dni to muzułmańskie miasta znajdujące się tuż przy spornej granicy z Pakistanem. Indie i Pakistan już kilka razy toczyły wojny o te dwa miasta. Ostatnia z nich była nie tak dawno bo 1999r. W mieście trochę dziwnie się czuję, ludzie jakoś inaczej tu na mnie patrzą niż z buddyjskiej części Ladakhu. Staram się tym jednak nie przejmować i cieszyć się luźniejszym dniem w sumie niezbyt ciekawym turystycznie miejscu. Rano miałem nie lada problem z wybraniem gotówki z bankomatu. W Kargil są trzy ATMy (bankomaty) jeśli już się je znajdzie, co też nie jest takie proste. Jeden popsuty, drugi nie przyjmował mojej karty, a trzeci w ogóle zamknięty. W portfelu po śniadaniu zostało mi 8R, które nawet na wodę nie starczy. Nie tylko ja miałem ten problem, wielu Kargilczyków również. Bank of India jednak szybko zareagował i naprawił niedziałającą maszynę. Po trzech godzinach z około 50 groszami w kieszeni rozwiązał się przynajmniej jeden z moich problemów. W Kargil jest sklep i serwis rowerowy. Opony trekkingowej oczywiście nie kupię, a naprawić nie umieją. Zastanawiam się czy by może nie kupić dratwy i igły i samemu nie spróbować na przykład zszyć opony. Ostatecznie mogę jeszcze zamienić koło z przyczepki, ma co prawda 26 cali i nie będę miał przedniego hamulca, ani prądu z dynama ale przynajmniej będę mógł w miarę normalnie kontynuować jazdę.
Po południu znalazłem szewca,który podjął wyzwanie i zszył moją popękaną oponę. Może skończą się w końcu moje problemy, a jeśli nie to zamieniam z mniejszym kołem z Extraweela. Popołudnie i wieczór spędziłem w pokoju, po Kargil już się pokręciłem. Jest jedna główna ulica ze sklepami, restauracjami, bazarem oraz meczetem. Niewiele więcej jest tu do oglądania. Odpoczynek na łóżku z hinduskimi smakołykami to coś czego dawno nie robiłem. Kolejny raz podczas wyprawy zrobiłem serwis roweru. Gruntowne mycie i smarowanie. Rower jak i sakwy umyte pod prysznicem. Kilogram piachu i kurzu mniej.

Dzień 23 – 19.07.2012 Deszczowa Zozila Pass 3529m ZDOBYTA!
141.52km, 14.4śr, 45.9max, 1724m w górę, 9h45min50s, 9-24st.C

Ciekawy i udany etap z Kargil do Sonamarg. Odpoczynek po przejechaniu pierwszych kilkuset metrów zamieniłem przednie koło na to z Extraweel’a. Trzecie koło z przyczepki jako zapasowe przednie to świetne rozwiązanie. Opona jest zszyta, ale niemiłosiernie podskakiwała w jednym miejscu. Nie dało się jechać. Teraz mam tylko tylny hamulec, ale jedzie się normalnie, nie czuję różnicy, że teraz przednie koło jest mniejsze i ma 26 cali. Kilka kilometrów za Kargil spotkałem samotną Brytyjkę imieniem Clare podróżującą rowerem po Indiach. Zamieniliśmy kilka zdań, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i pożegnaliśmy się odjeżdżając w przeciwnych kierunkach. Nawet nie zdarzyłem się rozkręcić, a już byłem cały brudny od kurzu i piachu. Remontów na drogach ciąg dalszy. Moja czarna koszulka Primal’a zrobiła się szara a rower i sakwy jakby w ogóle nie były myte dzień wcześniej. Kilkadziesiąt kilometrów dalej zatrzymałem się na śniadanie w wojskowej przydrożnej knajpie. Zamiast śniadania zjadłem obiad. Pierożki Momo oraz kotleciki Bara. Pierożki bardzo podobne do polskich z kapustą, tylko w środku było więcej cebuli i podane były oczywiście z ostrym sosem. Kotleciki były bardzo puszyste, wyczuwalny był smak mąki i ziemniaków. Podane również z ostrym sosem. Do popicia dostałem wodę i herbatę kojące ostry smak. Prawie od samego Kargil do przełęczy Zozila było lekko, ale pod górę. To mój najdłuższy podjazd. 100km w górę z małymi korektami. Przerobiłem również chyba wszystkie możliwe nawierzchnie. Nowy asfalt, stary szuter piach, kamienie duże i małe oraz kostki, brukowa i puzzle. Ponad połowa drogi do Sonamarg w remoncie. Kilka kilometrów przed przełęczą Zozila jest piękna zielona dolina z pasącymi się na niej zwierzętami. Zwierząt pilnują koczownicy mieszkający w prymitywnych namiotach. Ich dzieci z kolei widząc, że ktoś nadjeżdża wybiegają na drogę i żebrzą. Kilka razy mała grupka próbowała mnie zatrzymać, a nawet łapać za sakwy. Zdecydowanie mniej mi się podoba w tej części Indii. Z doliny widać kilka spływających lodowców. Kilka razy w ciągu dnia zachmurzyło się i popadał niegroźny deszcz, który chociaż trochę zmył ze mnie brud unoszący się w powietrzu. Tuż przed przełęczą rozpadało się na dobre. Na przełęczy byłem już przemoczony, a temperatura spadła do 9st.C. Zrobiłem tylko jedno szybkie zdjęcie i uciekałem w dół. Przełęcz Zozila to granica krain Ladakh i Kaszmir. Od teraz jeżdżę po Kaszmirze chociaż jak najszybciej chcę minąć Srinagar i kierować się na wschód w kierunku buddyjskiej Dharamsali. Zjazd z przełęczy był niezwykłe emocjonujący. Widoki i ekspozycje jak z programu Ice Road Truckers, wszystko na nowo budowanej równoległej drodze do Sonamarg. Zjeżdżając z jednym hamulcem musiałem bardzo uważać na mokrej drodze. W dolinie przy wsi Baltal znajduje się święta jaskinia, miejsce pielgrzymek wielu hindusów. Z góry mogłem zobaczyć tysiące różnokolorowych namiotów przybyłych tu ludzi. Po ponad 140km dotarłem do miasta Sonamarg, gdzie zostałem na noc. W mieście panuje zmowa cenowa. Wszystkie pokoje po 500R i nawet targować się nie da. W końcu po kilku próbach udało mi się znaleźć pokój za 400R z prądem całą dobę i ciepłą wodą. Ciepły prysznic szybko mnie ogrzał. Mogłem też wysuszyć mokre ubranie i buty. Zmęczony prawie 10h na siodełku szybko zasnąłem. W nocy kilka razy przebudził mnie ulewny deszcz stukający o dachowe okno. Rano już pogoda była lepsza.

Dzień 25 – 21.07.2012 Batote.
105.59km, 16.8śr, 47.2max, 1378m w górę, 6h15min53s, 20-39st.C

Dawno nie spałem w namiocie. Już zacząłem się zastanawiać po co dźwigam namiot skoro i tak szukam noclegów w hotelach i GH. Rano obudziłem się bardziej zmęczony niż wieczorem szedłem spać. Pierwsze 12km do tunelu Jawahar były naprawdę ciężkie. Tunel leży na wysokości ponad 2000m i ma aż 2500m długości. Przed wjazdem do tunelu musiałem pokazać żołnierzom, co mam w sakwach. Tunel jako miejsce strategiczne jest dobrze strzeżony. Co kilkaset metrów w jednej, jak i drugiej strony tunelu stoją żołnierze. Niestety obiektu nie można również fotografować. Zdjęcie zrobiłem kawałek za tunelem. Sam tunel jest wąski, ruch odbywa się tylko w jednym kierunku. Przez całą jego długość przejechałem sam, wojsko wstrzymało ruch, abym bezpiecznie przejechał na drugą stronę. Za tunelem droga prowadziła przez następne kilkadziesiąt kilometrów w dół. Zaczęły się drzewa to i pojawiły się małpy. Spore grupy przesiadujące wzdłuż drogi i jedzące owoce lub resztki z drogi. Ostatnie 30km trasy dziś to podjazd do miasta Batote w którym udało mi się znaleźć przyzwoity i nie drogi hotel. Kilka kilometrów przed miastem zatrzymał mnie wojskowy patrol. Z auta wysiadło czterech żołnierzy z tym dwóch uzbrojonych. Przywitali się, zadali kilka standardowych pytań typu skąd jestem i gdzie jadę oraz postawili butelkę zimnego napoju. Jeden z żołnierzy był oficerem w jakimś wyższym stopniu, miał sporo belek i gwiazdek na pagonach. Żołnierze z niedowierzaniem przysłuchiwali się, kiedy opowiadałem o miejscach, w których byłem. Na koniec miłej rozmowy wspólne zdjęcie. Po południu znów dał znać o sobie upał. 39 stopni to już dla mnie zdecydowanie za dużo, a największe upały jeszcze przede mną. Na kolację chleb tostowy z białym serem, pomidorem i ogórkiem, hinduskie krówki oraz mango.

Dzień 26 – 22.07.2012  43st.C!
131.68km, 16.1śr, 47.3max, 1372m w górę, 8h10min58s, 22-43st.C

Sądziłem, że koniec podjazdu jest w mieście Batote, niestety od rana czekało mnie kolejne kilkanaście kilometrów podjazdu, aż do miasteczka i przełęczy Patnitop na wysokość 2010m. Potem już na szczęście miałem większość z góry. W tym upale nie mam ochoty na rowerowe wspinaczki, już sama jazda po płaskim terenie strasznie męczy. Ostatnie 20km przejechałem bezskutecznie poszukując miejsca na nocleg. Nie myślałem już o hotelu, bo takich tu po prostu nie ma, lecz o możliwości rozbicia namiotu. Z tym także było ciężko, jeśli trafiło się przyzwoite miejsce to wokół było pełno hindusów, którzy zlatywali się większymi grupkami jak tylko zobaczyli rower. Razem ze zmierzchem znalazłem ustronną polankę z niedokończoną altanką. W końcu ciche i spokojne miejsce bez wszędobylskich tubylców.

Dzień 27 – 23.07.2012 Z Kaszmiru do Himachal Pradesh.
114.55km, 14.7śr, 45.2max, 1414m w górę, 7h43min43s, 25-40st.C

W nocy do pierwszej w nocy gryzły mnie komary, a od pierwszej zerwała się burza i zaczęło padać. Nie pospałem za wiele. Dobrze, że miałem się gdzie schować przed deszczem. Noc bardzo ciepła, a rano po burzy o 6:00 rano było już 25st.C. Dzień dosyć męczący, nie tylko w powodu upału, ale również z interwałowej jazdy. Raz w górę raz w dół i tak cały dzisiejszy etap. Przed miasteczkiem Dhar przejeżdżałem obok zielonego sztucznego zbiornika wodnego, że sporą tamą. Na koniec jeszcze GPS trochę ze mnie zażartował i skierował na inna drogę, co kosztowało mnie dodatkowe 20km. W Nurpur zjadłem kilka lodów dla ochłody. Kiedy delektowałem się smakiem i przyjemnym chłodem wokół roweru zebrało się osiemnastu hindusów, którzy głośno debatowali na temat niektórych podzespołów. Nocleg z stanie Himachal Pradesh w zaraz za miastem Nurpur w nowo wybudowanym Guest House. Szef kuchni zrobił mi najlepsze frytki jakie kiedykolwiek jadłem. Tak pachnących i przyprawionych wieloma hinduskimi przyprawami nie da się porównać z żadnymi innymi. Frytki popiłem mocnym hinduskim piwem Godfather.

Dzień 28 – 24.07.2012 Dharamsa.
60.62km, 12.7śr, 41.1max, 1244m w górę, 4h44min30s, 24-32st.C

Dzisiejszy dzień był ostatnim górskim etapem wyprawy, wspinaczka do miasta Dharamsala, gdzie niedaleko swoją siedzibę ma Jego Świętobliwość Dalai Lama zakończył mój rowerowy maraton po himalajskich drogach i przełęczach. Jak powiedział mi pracownik hotelu właśnie zaczyna się pora monsunowa w tej części Indii, a Dharamsala należy do najbardziej deszczowych miejsc w Himachal Pradesh. Jeśli chodzi o pogodę to dziś było całkiem przyjemnie, 32st.C, słońce lekko schowane w chmurach i lekki wiatr w plecy. Nie spiesząc się 60km z Nurpur do Dharamsali przejechałem do 15:00. Nie obyło się bez małych kłopotów. Przedni bagażnik złamał się całkiem. Musiałem go odkręcić i trochę przeorganizować swój bagaż, potem kapeć w przednim kole po tym jak najechałem na kamień, a na koniec odkręcił się jeden z zacisków od sakwy. Nieszczęścia chodzą trójkami. Dobrze, że to same pierdółki i ze wszystkim sobie szybko poradziłem. Hotel znalazłem kawałek za Dharamsalą w kierunku MacLeodganj czyli miejscu pobytu Dalai Lamy. MacLeodganj odwiedzę jutro. Dziś popołudniu małe zakupy, spacer po Dharamsali i kolacja po hindusku.
Kiedy spacerowałem po Dharamsali zerwała się ulewa. Padało przez ponad pół godziny. Wąskie i zatłoczone uliczki szybko opustoszały, pozostało tylko kilka osobę z parasolami. Po deszczu w jednej chwili znów pojawił się tłok, hałas i klaksony samochodów próbujące przejechać główną ulicą.

Dzień 29 – 25.07.2012 MacLeodganj, z wizytą u Dalai Lamy.
0km, 20-28st.C

W nocy niemiłosiernie mocno padało. O aluminiowy parapet obijały się wielkie krople wody wydając przy tym donośne stukanie. Rano spałem do 8:00, pierwszy raz tak długo podczas tego wyjazdu. Następnie zafundowałem sobie dwugodzinny spacer z Dharamsali do MacLeodganj. Miasta dzieli od siebie 9km, jednak wydaję się, jakby były to miasta leżące w różnych krajach. Dharamsala to miasto praktycznie nie różniące się od innych w tej części Indii. MacLeodganj to jednak największy ośrodek Tybetańczyków w Indiach, siedziba rządu tybetańskiego na uchodźstwie od 1960 roku oraz miejsce pobytu Jego Świętobliwości Dalai Lamy XIV. MacLeodganj nazywane jest „małą Lhasą” czyli stolicą Tybetu. Spacerując po mieście mija się wielu mnichów również płci żeńskiej jak i dzieci. Jest to zdecydowanie lepsze miejsce na nocleg niż głośna i zatłoczona Dharamsala. Nie brakuje tu hoteli, GH, sklepów, czy też kafejek internetowych. Wzdłuż głównych ulic można kupić pamiątki wykonane przez tybetańskie kobiety. Jest też wiele rodzinnych restauracji oferujących wegetariańskie posiłki. Po kilkugodzinnym spacerze mocno  zgłodniałem więc w jednej z restauracji zamówiłem warzywa w cieście z dwoma doszło – potrawa nazywa się Masala Dosa. Główną atrakcją turystyczną MacLeodganj jest buddyjski monastyr Namgyal, gdzie z bliska można obserwować modlitwy i medytację buddyjskich mnichów. Obok monastyru znajduje się muzeum tybetańskie. W muzeum pokazane jest dość wyraźnie z jakim okrucieństwem wojsko chińskie traktowało bezbronnych mnichów oraz ludność tybetańską. Krótkie filmy, broń oraz inne przedmioty jak na przykład zakrwawione ubranie więźnia, ukazują terror, jaki można porównać jedynie z obrazami z drugiej wojny światowej i nazistowskimi obozami. Pierwszą połowę dnia spędziłem w MacLeodganj, drugą zaś w niżej położonej Dharamsali, do której dostałem się stopem. Popołudniu znów zaczęło padać, a wieczorem zerwała się burza. Mimo wszystko nawet przyjemnie jest zmoknąć kiedy temperatura powietrza wynosi około 30st.C, lepsze to niż ponad 40 stopniowy upał.

Dzień 30 – 26.07.2012 Una.
104.93, 17.0śr, 42.7max, 1158m w górę, 6h09min28s, 24-32st.C

Do 9:00 rano przez całą noc padał „heavy rain”. Ogromne ilości wody spadające z zawieszonych nad Dharamsalą chmur. Kiedy tylko deszcz trochę ustąpił wykorzystałem moment i wyrwałem się z deszczowego miasta Dharamsala. Już kilkanaście kilometrów dalej na południe przestało zupełnie padać, a nawet przebijało się słońce. Przez cały dzień na trasie towarzyszyli mi hinduscy pielgrzymi, którzy pieszo, na rowerach, motorach, w samochodach i ciężarówkach zmierzali od jednej świątyni do drugiej. Pielgrzymi mieli na sobie jakiś pomarańczowy akcent oraz gwizdki, trąbki itp. Pojazdy zaś miały przyczepione czerwone flagi, srebrne talerze i czasami ogromne głośniki z których wydobywała się tutejsza muzyka. To musi być szansę wydarzenie dla hindusów skoro tak licznie uczestniczą w tak długiej drodze. Wszystko jest nawet dobrze zorganizowane. Po drodze mijałem tymczasowe campingi, punkty żywieniowe, a także z wodą. Nad wszystkim oczywiście czuwa hinduska armia. Po południu zatrzymałem się n obiad w nowej i czystej restauracji. Zamówiłem Chicken Biryani, sałatkę, sok, kawę oraz lody. Za wszystko zapłaciłem 175R (10zł). Chicken Biryani to potrawa z ryżu i kurczaka. Dostałem ogromną porcję ze sporymi kawałkami kurczaka. Ostre i pyszne. Polecam, mimo że hinduskie kurczaki smakują trochę gorzej niż polskie. Pod koniec dnia byłem pośrednio sprawcą wypadku. Kierowca skutera wraz z pasażerem tak bardzo chciał mieć ze mną zdjęcie, że nie zauważył pieszych, nie wyhamował i zaliczył upadek. Wszystko na szczęście wydarzyło się przy niewielkiej prędkości i poza otarciami nikomu nic groźnego się nie stało. Wolałbym jednak nie oglądać więcej takich sytuacji a tym bardziej pośrednio czy bezpośrednio w nich uczestniczyć. Ten incydent świadczy o wielkiej bezmyślności i nierozwadze tutejszych kierowców. Podczas każdego dnia mam po kilka niebezpiecznych sytuacji stwarzanych przez hinduskich kierowców z czego najgroźniejsze to wyprzedzanie na trzeciego oraz na zakrętach. Wiele razy muszę uciekać na pobocze, kiedy widzę nadjeżdżający z naprzeciwka wyprzedzający samochód na zakręcie. Pomimo, że zjechałem dziś w dół ponad 700m to trasa wcale nie była z góry. Ponad 1100m przewyższenia i kilka dłuższych podjazdów przypomniało mi poprzednie górskie etapy. Nocleg w hotelu w mieście Una. Jutro postaram się dojechać do NH1 czyli drogi autostrado-podobnej która prowadzi do Delhi. Postaram się złapać jakąś okazję do stolicy Indii. Zamiast bezsensownie nabijać kilometry na zatłoczonej drodze wolę pozwiedzać Delhi i bliżej przyjrzeć się temu miastu. Miałem nadzieję zrobić jeszcze wycieczkę busem do Agry leżącej 200km na południe od Delhi aby zobaczyć Taj Mahal, ale chyba to już mi się raczej nie uda z braku czasu.

Dzień 31 – 27.07.2012 NH1.
129.07km, 18.6śr, 41.3max, 306m w górę, 6h55min19s, 31-41st.C

Od rana bardzo gorąco, już po 6:00 ponad 30st.C. Od początku starałem jechać dość szybko, aby zrobić jak najwięcej kilometrów do południa, aby później, kiedy jest najbardziej gorąco robić dłuższe postoje. Nawet się udało, do 10:00 miałem ponad 50km i średnią prawie 20km/h. Było równo lub nieznacznie z górki. Przez część trasy dalej towarzyszyli mi hinduscy pielgrzymi, którzy co chwilę witali się ze mną, prosili o zdjęcie i dopingowali. Po 14:00 podczas największej gorączki odpoczywałem w klimatyzowanej restauracji jednego z przydrożnych hoteli dodatkowo schładzając się lodami. Po 15:00 miałem na liczniku już ponad 120km, więc następne kilka kilometrów jechałem rozglądając się już za hotelem. Wzdłuż drogi NH1 od miasta Ludhiana jest wiele drogich hoteli oraz kurortów. Tańszy, ale wcale nie gorszy hotel znalazłem w okolicach miasta Doraha. Klimatyzacja z pokoju, ciepła woda, kablówka oraz papier toaletowy. Wypas. Rano będę się starał złapać stopa do Delhi. Licze na dodatkowy dzień zwiedzania stolicy. Na kolację kolejna nowa potrawa. Malai Kofta –  ostre danie z warzyw z czymś w rodzaju kotleta z twarogu. Do tego Chappati oraz sałatka. Nawet niezłe.

Dzień 32 – 28.07.2012 Stopem do Karnal.
141.54km, 17.4śr, 28.7max, 260m w górę, 8h00min24s, 31-43st.C
Hmm… dziś niestety nie miałem tyle szczęścia, aby dojechać autostopem do samego Delhi. Próbowałem kilka razy łapiąc większe auta które mogłyby zabrać mnie razem z rowerem. Dopiero pod koniec dnia zatrzymał się samochód, z którego wysiadł ciekawski hindus po tym jak zobaczył mój rozłożony na drodze rower oraz kilku gapiów wokół. Jakimś cudem najechałem na gwoździa leżącego na drodze i przebiłem niezniszczalną do tej pory tylną oponę. Zmiana dętki wywołała niemałą sensację. Rower, przyczepka, mała pompka, czy też łyżki do opon bardzo zaciekawiły zebrane osoby. Z uwagą przyglądali się całej wymianie. Hindus podwiózł mnie do miasta Karnal. Zawsze to coś, 40km bliżej celu. Miły hindus o imieniu Aresh pomógł mi również w znalezieniu niedrogiego hotelu w centrum miasta. 300R i klimatyzacja, TV oraz wielkie, wygodne łóżko.

Dzień 33 – 29.07.2012 Delhi.
139.76km, 18.1śr, 34.7max, 168m w górę, 7h42min39s, 28-32st.C

Ponieważ hotel znajdował się w centrum Karnal kilka kilometrów od drogi NH1 prowadzącej do Delhi najpierw musiałem wydostać się z miasta. Z pomocą GPS nie trwało to długo. Po kilkunastu minutach jechałem już prosto do hinduskiej stolicy. Droga jest w trakcie przebudowy pod nazwą Jalandahar-Panibat Project łącząc oba miasta nową i nowoczesną nitką. Trasa jak i wiele innych odcinków jest płatna. Opłaty nie są wysokie, a motory i rowery jeżdżą za darmo. Przez cały dzień temperatura praktycznie stała w miejscu w okolicach 30st.C, słońce było schowane za chmurami, a ze wschodu wiał lekki wiatr. W takich warunkach dojazd do Delhi czyli prawie 140 kilometrowy odcinek zajął mi mniej niż osiem godzin i przed 16:00 byłem już w okolicach Red Fort, od którego zacznę jutrzejsze zwiedzanie Delhi. Nocleg również niedaleko Red Ford w hotelu przy jednej z głównych ulic. Widok z okna wprost na meczet, z którego dochodzą donośne modły.  Na kolację mięsne pulpety w ostrym sosie, sałatka z warzyw, hinduskie pieczywo czyli Naan oraz shake bananowy. Podczas popołudniowego spaceru wypiłem sporą ilość soku z bambusa, który sprzedawany jest niemal w całym Delhi. Specjalna maszyna wyciska sok z bambusowych patyków, który spływa do lodowych kawałków. Słodki, zimny i orzeźwiający napój. Dziś w drodze przez kilka kilometrów towarzyszył mi motocyklista a pewien starszy hindus zapraszał mnie do swojego domu w Panibat. Nie było mi to niestety po drodze, więc musiałem podziękować. Niemal każdego dnia pobytu tutaj spotykałem się z ogromną sympatią oraz chęcią pomocy ze strony tutejszych ludzi. Przed Delhi zatrzymał się przede mną samochód, w środku siedziała rodzina, która widziała mnie w Leh dwa tygodnie temu. Bardzo się ucieszyli na mój widok. Takich i innych sytuacji miałem w Indiach naprawdę wiele. To bardzo buduje i pomaga, kiedy jest się długo poza granicami kraju.

Dzień 34 – 30.07.2012 Zwiedzanie Delhi.
57.81km, 14.3śr, 34.0max, 148m w górę, 4h01min55s, 28-31st.C

Zwiedzanie Delhi nie wyszło tak jak planowałem. Od rana padał deszcz a do tego Czerwony Fort – jedna z głównych atrakcji Delhi był zamknięty. Akurat w poniedziałek twierdza jest zamknięta dla zwiedzających. No co za pech. Co prawda wczoraj pod wieczór byłem na małym spacerze wokół ogromnej budowli jednak nie wchodziłem do środka, ponieważ robiło się już ciemno i zwiedzanie planowałem dziś. Na przeciwko bramy główniej Red Fort jest piękna hinduska świątynia Jain. W środku kapłani razem z wiernymi modlą się spożywając przy tym hinduskie potrawy.  Do środka można wejść tylko bez obuwia i skarpet, a także nie wolno robić zdjęć. Następną godzinę zajęło mi spacerowanie po ulicach Old Delhi, a także podziwianie ogromnego Meczet Dżama Masdżid niedaleko Red Ford. Najbardziej podobało mi się jednak w okolicach monumentu India Gate oraz pałacu prezydenckiego. Tutaj było najciszej, najczyściej i najbardziej zielono. Zapewne też najbezpieczniej, wszędzie rozstawione są dobrze uzbrojone jednostki hinduskiej armii. Na lotnisko dotarłem około 18:00. Ponieważ do terminalu można wejść nie wcześniej niż 6 godzin przed planowanym odlotem musiałem spędzić trochę czasu w poczekalni. Na wyprawie zastanawiałem się jak spakować rower nie mając pudła. Wykombinowałem, że wykorzystam te rzeczy, które mam ze sobą czyli namiot, karimatę oraz cienki pokrowiec na rower, który głównie służy mi jako podkład pod karimatę. Koła zawinąłem z namiot, karimatę użyłem jako zabezpieczenie przed uszkodzeniami i wszystko włożyłem do pokrowca, zawinąłem taśmą samoprzylepną, którą kupiłem na ulicy w Delhi za 20R. Resztę rzeczy wrzuciłem do wielkiej ruskiej torby, aby zgadzała się liczba bagaży, którą mogę mieć ze sobą. Wyszło nie najgorzej, a całość bez pudła waży 3kg mniej niż w drodze do Indii.

Dzień 35 – 31.07.2012 Wylot z Delhi z poślizgiem. 1.08.2012 – Kłopoty z PKP.
Planowany wylot miałem o godzinie 4:10. Po odprawie byłem już po 24:00. Postanowiłem więc się trochę przespać na terminalowym dywanie między krzesłami. Nie ja jedyny zresztą. Na mojej dmuchanej poduszce szybko udało mi się zasnąć. Dźwięk budzika obudził mnie 40 minut przed wylotem. Wtedy pojawiła się informacja, że lot do Moskwy z przyczyn technicznych zostanie opóźniony. Najpierw o 20 minut, potem o godzinę, a następnie o następną. W końcu przed godzina 8:00 czyli z prawie czterogodzinnym opóźnieniem samolot wystartował z deszczowej stolicy Indii. Przed wylotem linie lotnicze rozdały podróżnym wodę oraz soki. Przesiadkę w Moskwie miałem mieć po 50 minutach od wylądowania. Na moskiewskim lotnisku Sheremietievo został podstawiony samolot do Warszawy po kolejnych czterech godzinach. I tak zamiast o godzinie 10:00 do Warszawy dotarłem po 19:00. Kolejną przeszkodą na drodze do powrotu do domu był przejazd pociągiem z Warszawy. Bezpośredni pociąg był objęty całkowitą rezerwacją miejsc, a w wagonie z miejscami dla rowerów nie było już miejsca i tak kolejną noc musiałem spędzić na warszawskim dworcu – a raczej jego okolicach, ponieważ dworzec był zamknięty w godzinach 24:00-4:00. Tuż przed godziną 6:00 udało mi się wsiąść wreszcie do pociągu z rowerem. Do domu po przesiadce we Wrocławiu dojechałem po godzinie 20:00. Z wielogodzinnym opóźnieniem, ale cały i zdrowy, a to chyba najważniejsze.