25.05.2016 – Wylot
Nadszedł czas na wyjazd do ostatniego kraju w Europie Zachodniej, w którym jeszcze nie jeździłem rowerem. Po kilkutygodniowych przygotowaniach do wyprawy czekał mnie mały maraton przesiadkowy. Do przelotu musiałem spakować się w dwie sztuki bagażu do 23kg, a także mogłem zabrać mniejszy bagaż podręczny do 8kg. W pudło spakowałem rower i kilka dodatkowych rzeczy, natomiast w dużą torbę bazarową zmieściłem wszystkie sakwy i koło od przyczepki. Wyruszyłem zaraz po pracy. Z Jeleniej Góry do Wrocławia jechałem PKS-em bez kosztów dodatkowych za bagaż. Następnie z Wrocławia do Berlina przedostałem się PolskimBusem, bez problemów i komentarzy, że posiadam aż dwa duże bagaże. Z dworca Berlin ZOB, gdzie PolskiBus kończy trasę musiałem jeszcze dostać się na lotnisko Tegel w Berlinie. W linii prostej to około 6km na północ. Pomiędzy tymi miejscami niestety nie ma bezpośredniego połączenia. Można wsiąść do szybkiej kolei miejskiej S-Bahn, a następnie przesiąść się na autobus jadący na lotnisko 109, 128, X9 lub TXL w zależności od miejsca przesiadki. Ja mając ze sobą ponad 40kg bagażu zdecydowałem się na najprostsze rozwiązanie i z ZOB do Tegel podjechałem taksówką. Cena za przejazd 16€. Po kilkunastu minutach byłem już na miejscu i szukałem wózka, na którym mógłbym wozić bagaż po lotnisku w celu znalezienia swojej bramki. Wylot do Reykjaviku miałem o godzinie 22:30, a leciałem liniami AirBerlin. Zarówno odprawa jak i przelot bez żadnych problemów i opóźnień. W trakcie przelotu każdy z pasażerów dostał wg życzenia coś do picia oraz mały batonik. W Reykjaviku wylądowałem po ponad trzech godzinach lotu i dwugodzinnej zmianie czasu, czyli tuż przed północną. Wyjście z samolotu oraz odbiór bagażu zajęły mi kolejne pół godziny. Na lotnisku nie ma przechowalni bagażu, więc udałem się do hotelu obok, gdzie wg informacji z Internetu można zostawić bagaż. Niestety – ta informacja nie była prawdziwa, więc szukałem dalej. Obok hotelu są budynki z biurami wypożyczalni samochodowych czynne całą dobę i właśnie w jednej z takich firm udało mi się zostawić karton na rower na powrotny przelot do Berlina. W kartonie zostawiłem jeszcze torbę bazarową, klucz płaski do SPDów i rzeczy na przebranie na drogę powrotną.
Dzień 1 – 26.05.2016 – Keflavik Airport – Hvolsvöllur
155km, 13.6km/h śr, 11h14m, 980m w górę, 7-9°C
Po złożeniu roweru i przepakowaniu, po drugiej w nocy wyjechałem spod lotniska międzynarodowego Keflavik Airport. Pogoda nie zachęcała do jazdy. Było chłodno, wietrzenie i deszczowo. Nie było też zupełnie jasno, panował umiarkowany mrok potęgowany przez nisko wiszące chmury. Pierwsze kilometry po Islandii to głównie przyzwyczajanie się do jazdy obciążonym rowerem z sakwami i przyczepą. Ciekawy nowego kraju starałem się zwracać uwagę na szczegóły napotkane na drodze. Wilgotne powietrze, brak drzew, trochę inne znaki drogowe i powulkaniczny, miejscami wręcz pustynny krajobraz to pierwsze co zauważyłem na początku. Po kilkunastu kilometrach jazdy główną drogą z lotniska do Reykjaviku skręciłem w prawo w kierunku miasteczka Grindavik. Niestety wiatr i deszcz znacznie przybierały na sile, moje prędkości nie były zbyt wysokie i jeszcze okazało się, że muszę wjechać na małą przełęcz o wysokości około 250m.npm. Spodziewałem się, że na Islandii łatwo nie będzie, ale miałem nadzieję, że chociaż nie od samego początku… Na drodze 43 do Grindavik znajduje się jedna z największych atrakcji Islandii – Blue Lagoon, jest to kompleks basenów termalnych i spa. Ceny biletów zaczynają się od 40€ za wejście od osoby. Ja oczywiście ominąłem lagunę, przejeżdżałem obok około piątej rano, więc wątpię żeby w ogóle ktoś mnie tam wpuścił, poza tym więcej myślałem o spaniu niż kąpieli w gorącej wodzie. Na kilkanaście minut drzemki pozwoliłem sobie podczas bardziej intensywnego deszczu jeszcze przed Błękitną Laguną. W powietrzu unosiła się lekka woń siarkowodoru z podziemnych wyziewów i pary z gorących źródeł. Na parkingu 10km przed spa jest mała jaskinia, w której było sucho, więc na chwilę przysiadłem i zasnąłem. Dzięki temu cały dzień jechało się już o wiele lepiej, jednak cały czas w deszczu. W Grindavik byłem tylko kilka minut. Przed 6:00 na ulicach nie było nikogo, a skręt do drogi 427 był jeszcze zanim dobrze wjechałem w małe centrum miasteczka. Po zmianie kierunku na bardziej wschodni, wiatr mi już tak bardzo dzisiaj nie przeszkadzał, a deszcz stopniowo tracił na sile co pozwoliło mi wykręcić nawet niezły dystans. Z Grindavik do skrzyżowania z drogą 38 miałem około 60km i podczas kilku godzin jazdy minęło mnie może pięć samochodów. Takiej ciszy i spokoju na drodze już dawno nie miałem. Już czuję, że na tej wyprawie odpocznę od tłumów, samochodów, a moim głównym zajęciem oprócz jazdy będzie obserwacja przyrody i podziwianie zróżnicowanego krajobrazu krainy lodu, ognia i wody. Kilka kilometrów za miastem jedynym śladem człowieka była droga, po której się poruszałem. Wokół tylko czarne skały, czasami jakieś trawy, porosty i wrzos. Pustkowie. Kilka razy musiałem sobie robić przerwy, żeby nie zasnąć podczas jazdy – oczy momentami zamykały się same. Zmęczenie po podróży wydawało się większe od tego podczas jazdy moim wyprawowcem. Popołudniu mimo deszczu udało mi się dojechać do pierwszego większego miasta na Islandii – Selfoss. Zmarznięty i zmoczony przysiadłem na kawę w Subway, gdzie serwują najtańszą kawę na Islandii (227ISK), ale niestety bez dolewki. Po chwili zagrzania podjechałem do sklepu sportowego po gaz do kuchenki turystycznej. Niestety nie zauważyłem, że gwint w kartuszu jest trochę inny i nie pasuje do mojej kuchenki Micro. Wcześniej odwiedziłem kilka stacji paliw w poszukiwaniu gazu, jednak były tylko kartusze bez otworów, więc jak w sklepie zobaczyłem kartusz z otworem tak się ucieszyłem, że nie pomyślałem, że mogą być jeszcze dwa rodzaje gwintów. W Selfoss wjechałem na drogę nr 1 (Þjóðvegur, Route 1) o nazwie The Ring Road. Jest to główna droga Islandii o długości ponad 1332km która okrąża wyspę dookoła. Dziś dojechałem do miasteczka Hvolsvöllur. Na stacji N1 zatrzymałem się na dłużej, ponieważ pod wieczór deszcz znów zaczął mocno padać. Stację zamykali o 21:30, więc musiałem w miarę szybko znaleźć sobie jakieś miejsce do spania. Podjechałem na stadion mając nadzieję na jakieś zadaszone miejsce, potem pokręciłem się przy szkole by na koniec zainteresować się domkiem na placu zabaw dla dzieci. W środku było dużo miejsca i przede wszystkim sucho. Wprowadziłem, więc rower do środka, rozłożyłem matę i śpiwór i poszedłem spać.
Dzień 2 – 27.05.2016 – Hvolsvöllur – Vik
104km, 11.3km/h śr, 49.6max, 652up, 9h11m, 7-9°C
Do rana cieszyłem się spokojnym snem w suchym miejscu. Tuż przed godziną 6:00 wygrzebałem się ze śpiwora i ruszyłem w dalszą drogę. Rano nie padało. Miałem nadzieję na lepszą pogodę, ponieważ przede mną były pierwsze atrakcje na Islandii. Tego dnia może i padało trochę mniej, jednak wiatr sprawiał mi ogromny kłopot w poruszaniu się na wschód. Wiał tak mocno, że moje prędkości na płaskich odcinkach oscylowały w granicach 5-10km/h. Do pierwszej atrakcji – wodospadu Seljalandsfoss z miasteczka, w którym spałem miałem jedynie 20km. Trasę tą pokonałem w trzy godziny. Trochę zirytowany i podmęczony walką z wiatrem ucieszyłem się na myśl o jednym z najbardziej popularnych wodospadów kraju, w dodatku chwilę wcześniej pierwszy raz odkąd byłem na wyspie zupełnie przestało padać, a momentami przez chmury zaczynało przedzierać się słońce. Wodospad Seljalandsfoss nie jest najwyższy, ani największy. Jego niezwykłość polega na tym, że poprowadzona została ścieżka turystyczna za wodospad i można go obejść dookoła. Bliskość drogi i łatwa dostępność to dodatkowe zalety. Za wodospadem jest bardzo głośno i mokro. Podczas słonecznej pogody zza wodospadu można robić wspaniałe zdjęcia z tęczą. Moje niestety były smutne, ciemne i niewyraźne. Muszę jednak przyznać, że Seljalandsfoss robi duże wrażenie nawet podczas trochę gorszej pogody. Na mnie zrobił tak wielkie, że zapomniałem o innym, mniejszym wodospadzie Gljúfrafoss znajdującym się trzysta metrów dalej. To również ciekawe miejsce, gdyż aby zobaczyć wodospad z bliska trzeba przejść przez wąską szczelinę w skale. Zaraz potem, kiedy ruszyłem w dalszą drogę znów zaczęło mocniej padać i w kilka minut nieźle mnie zmoczyło. Najpierw schowałem się przy wejściu jakiegoś zamkniętego hotelu, a później w czymś przypominającym mały szałas. Niestety buty rowerowe przemoczyłem znacznie, więc kolejne dwa dni będzie trzeba kręcić w mokrych. Po drodze minąłem małe muzeum, które poświęcone jest erupcji wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 roku. Wstęp jednak 800ISK, więc zrobiłem tylko zdjęcie ściany muzeum z wybuchem. 25km za Seljalandsfoss jest kolejny ciekawy wodospad Skógafoss. Wygląda jak ogromna, równa lejąca się ściana wody. Ma 60 metrów wysokości i 35 szerokości. Po jego prawej stronie poprowadzona została ścieżka do punktu widokowego . Trochę wspinania i schodów, a widok z góry w sumie lepszy na dolinę poniżej niż na sam wodospad. Skógafoss znajduje się obok wioski Skógar co oznacza las. Lasu nie ma, ale jest małe muzeum w domach z derni. Pod wodospadem mała baza turystyczna z hotelami, restauracją i polem namiotowym. Sześć i pół kilometra przed wioską znajduje się boczna droga, która prowadzi do basenu z gorącą woda termalną. Basen nazywa się Seljavallalaug, a od głównej drogi to 4km w kierunku wulkanu Eyjafjallajökull, który narobił sporo szkód w 2007 roku. Podobno fajne miejsce na kąpiel. Gdybym planował nocleg w okolicy zapewne bym się tam zatrzymał. Popołudniu wiatr nieco osłabł i mogłem nadrobić poranne straty. Kolejnym moim celem dzisiejszego dnia była dosyć nietypowa atrakcja. Douglas C-47 znany również jako Dakota to amerykański samolot transportowy, który rozbił się na plaży w południowej Islandii w 1973 roku. Jego wrak, a w zasadzie resztki, których nie rozkradli turyści stoi do dziś. Osiem kilometrów na wschód od wodospadu Skógafoss po prawej stronie przy drodze numer 1 jest bramka, przez którą trzeba przejść, aby dostać się do kadłuba. To 4km w jedną stronę. Obecnie do wraku nie można juz podjechać samochodem. Właściciel terenu, na którym stoi Dakota prosi, aby nie dotykać i nie wchodzić do wraku. Ostatnią atrakcją, którą odwiedziłem była plaża przed miasteczkiem Vik. Miejsce nazywa się Reynisfjara i jest tam kilka miejsc wartych zainteresowania. Na plaży kilkanaście metrów od morza znajduje się jaskinia, obok której spod ziemi wyrastają wysokie bazaltowe słupy, z morza wystają skalne kolumny, a w oddali, około 4km na zachód widać jeszcze okno skalne znajdujące się na półwyspie Dyrhólaey. Wszystko to komponuje się z czarnym jak smoła powulkanicznym piaskiem i wysokimi falami. Na klifach spodziewałem się zobaczyć maskonury, małe pocieszne ptaki z zakrzywionymi dziobami, niestety poza mewami żadnych innych ptaków w okolicy nie dostrzegłem. Przy parkingu przy plaży stoi mała restauracja czynna do 21:30. Dzień zakończę śpiąc pierwszy raz na Islandii w namiocie tuż za miasteczkiem Vík í Mýrdal.
Dzień 3 – 28.05.2016 – Vik – Sandfell
150.5km, 14.9km/h śr, 550m górę, 10h02m, 8-12℃
Po wczorajszym maratonie atrakcji na trasie dzisiejszy dzień skoncentrowany był tylko na jednym celu. Aby jutro spokojnie wejść na najwyższy szczyt wyspy, dziś chciałem dojechać do Sandfell – miejsca początkowego, gdzie zaczyna się szlak pieszy na szczyt. Pobudka o 6:00 rano, szybkie pakowanie i w drogę. Od początku jechało mi się nieźle, organizm zaczynał się przyzwyczajać do codziennej i całodziennej jazdy z obciążeniem i zmęczenie wydaje się coraz mniejsze. Po dwóch deszczowych dniach w końcu z nieba nie leje się woda. Wiatr także się uspokoił i przynajmniej na prostych moje średnie prędkości oscylowały w granicach 18-20km/h. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego surowego, czarnego krajobrazu bez drzew. Poza miastami, gdzie nawet nie ma łąk z pasącymi się owcami nie ma praktycznie żadnej ciekawej roślinności poza fioletowymi kwiatami łubinu. Czarną zastygłą lawę porastają tylko różnego rodzaju trawy i mchy. Dziś do południa na trasie miałem wiele długich prostych odcinków na płaskim, dosyć nudnym terenie. Czasami w oddali udało się zobaczyć jakieś wzniesienia i górki. Na skrzyżowaniu dróg 1 i 209 znajduje się parking i miejsce zwane Laufskálavarða. Jest to powulkaniczne wzniesienie, na miejscu którego kiedyś stała jedna z najstarszych farm na wyspie. Farma została zniszczona przez erupcje wulkanu Katla w 894 roku. W tradycji każdy, kto zatrzymuje się w tym miejscu powinien ułożyć kamienny kopiec lub przynajmniej dołożyć pojedynczy kamień, aby sprzyjało mu szczęście dalszej podróży po Islandii. Dwie godziny później i około 30km dalej byłem już przy kolejnym ciekawym miejscu niedaleko drogi nr 1. W ramach chwilowego południowego odpoczynku od jazdy wybrałem się na godzinne zwiedzanie kanionu Fjaðrárgljúfur Canyon. Kanion znajduje się 3km od głównej drogi, w którą trzeba zjechać przed wioską Kirkjubæjarklaustur. Fjaðrárgljúfur ma około 100m wysokości i 2km długości, a na jego końcu trzema kaskadami spływa niezbyt duży wodospad o małej ilości wody. W tym przypadki kanion jest większą atrakcją niż sam wodospad. Do wodospadu prowadzi wyznaczona ścieżka od parkingu wzdłuż kanionu. Na ścieżce jest kilka punktów widokowych, z których można oglądać kanion z góry. Popołudniu teren zaczął się podnosić, pokonałem kilka niewielkich podjazdów, a po prawej stronie mogłem podziwiać coraz to większe górki i wysokie skały. Pod koniec dnia mijałem charakterystyczną skałę przypominającą trochę pojedynczego ostańca z Doliny Monumentów w USA. Lómagnúpur, bo o niej mowa to często fotografowana góra. Za nią ponownie robi się znaczna przestrzeń wokół drogi, a po lewej stronie obserwować można największe czoło lodowca Vatnajökull o długości 20km zwane Skeiðarárjökull. Na drodze co kilka kilometrów trzeba przejechać przez wąskie mosty, na których mieści sie tylko jeden samochód. Na jednym z parkingów spotkała mnie miła niespodzianka. Para turystów, która zwiedzała Islandię samochodem zauważyła mnie juz trzeci raz i z tej okazji zatrzymali się i podarowali mi jabłko. Mała rzecz, miły gest i cieszy. Tego dnia miałem jeszcze w planach zjechać z głównej drogi i podjechać pod wodospad Svartifoss, jednak było już trochę późno i chciałem wcześniej się położyć przed wczesno porannym wejściem na Hvanna. Svartifoss jest ciekawy głównie za sprawą bazaltowych kolumn otaczających wodospad. Miejsce piękne jednak góra ważniejsza. Pod wieczór, kiedy juz dojeżdżałem do planowanego miejsca zza chmur zaczynało przedzierać się słońce, a w oddali widziałem nawet trochę błękitu nad lodowcami. Po dwóch deszczowych dniach prawie wszystko na sobie i w sakwach suche, tylko jeszcze buty rowerowe trochę wilgotne. Jutro będą miały okazje doschnąć do końca, gdyż na cały dzień zmieniam obuwie na trekingowe. Pod czołem spływającego lodowca Svínafellsjökull jest hotel, a po przeciwnej stronie ulicy stacja benzynowa z restauracją i nawet dobrze wyposażonym sklepem. Na stacji udało mi się w końcu kupić kartusz gazowy pasujący do mojej kuchenki. Gaz kupiony w Selfoss oddałem za dwie kawy i ciastko, więc praktycznie nic nie straciłem na tym zakupie. Właściciel stacji pewnie wystawi go na sprzedaż po wyższej cenie niż ja kupiłem go w sklepie sportowym. Przed 21:00 zajechałem pod planowane miejsce i rozbiłem namiot niedaleko parkingu oraz początku szlaku na Hvanna.
Dzień 4 – 29.05.2016 – Hvannadalshnúkur – wejście
Noc spędziłem w miejscu zwanym Sandfell, jest to początek jednego z dwóch w miarę oficjalnych szlaków na najwyższy szczyt Islandii. Drugi prowadzi przez lodowiec Virkisjokull i wzdłuż skał Hvannadalshryggur, jednak ta trasa to już zabawa w liny, uprzęże, raki i czekany. Na wyprawę rowerową mogłem zabrać drugą parę lekkich butów do chodzenia i tyle. Po drugiej w nocy obudziły mnie duże krople deszczu mocno uderzające o mój namiot. Natomiast o 4:00 obudziły mnie dwa auta, które podjechały na parking. Z głosów niosących się echem po całej okolicy wywnioskowałem, że około 5-6 osób chcę wejść na szczyt. Deszcz nie odpuszczał, więc budziłem się co godzinę i czekałem na przynajmniej mniejsze opady, aby od samego początku wejścia nie być mokrym. Wyspałem się do 9:00, potem śniadanie, a dopiero około 10:00 przestało padać. Szybko spakowałem mokry namiot, ubrałem się w rowerowe ciuchy, wilgotną kurtkę ze słabą membraną i lekkie, krótkie buty trekingowe. Zamiast plecaka miałem worek na buty, którego sznurki imitowały szelki. Waga worka 36 gramów. Do worka spakowałem portfel, aparat, licznik rowerowy, parę batonów i ciastka. Rower spiąłem razem z przyczepką zapięciem. Tak przygotowany o 10:30 ruszyłem w górę zostawiając rower na parkingu. Początkowo wydeptana ścieżka biegnąca od lewej strony parkingu wyznaczała kierunek podejścia. Po przejściu przez drewnianą kładkę nad strumieniem podłoże zrobiło się czarne od wulkanicznych kamieni. Pierwsze kilkaset metrów w górę najbardziej strome. Do wysokości około 700m.n.p.m. prowadzi czarna szeroka ścieżka pośród różnej wielkości kamieni. Powyżej przejścia pomiędzy wysokimi kamieniami (taka skalna brama), teren nieco się wypłaszacza i kolejne 1000 metrów w górę nachylenie wynosi około 6-7%. Granicę śniegu przekroczyłem na wysokości około 1100m.n.p.m. Kilkanaście minut po tym jak zacząłem podejście z nieba zaczął padać drobny, ale niegroźny deszcz, który towarzyszył mi do około 1200m.n.p.m. Powyżej tej wysokości zrobiło się jakby jaśniej, a kolejne dwieście metrów wyżej chmury ustępowały słońcu i bezchmurnemu niebu. Od tego momentu, aż od zejścia w to samo miejsce pogodę miałem idealną. Lampa z „morzem chmur” w dole. Po wejściu na wypłaszczenie na wysokości 1700m.n.p.m. obserwować mogłem cel mojego wejścia. Kilometr przed szczytową kopułą minąłem wracającą grupkę z przewodnikiem, która zaczęła wejście o czwartej na ranem. Według moich obliczeń wejście zajęło im ponad trzynaście godzin. Przewodnik jako jedyny miał na sobie raki, a cała grupka związana była liną. Koszt wejście z przewodnikiem to około 35000-40000ISK, na szczęście Islandia to nie Słowacja i nie ma obowiązku wchodzenia z przewodnikiem. Największa zabawa czekała mnie pod samym szczytem, gdy doszedłem do poprzecznej szczeliny, która stała na przeszkodzie. Szczelina miała około 30 metrów długości, od pół do jednego metra szerokości i kilka, kilkanaście metrów głębokości. Pęknięcie pojawiło się akurat w miejscu najczęściej uczęszczanym. Po lewej stronie widać było połączenie sie dwóch szczelin, a po prawej stronie nachylenie było już na tyle strome, że nie dałbym rady wejść bez przynajmniej czekana w ręku. Kilka razy obszedłem szczelinę wzdłuż i znalazłem wąski przesmyk przez, który była szansa na przedostanie się na druga stronę. Po mojej, niższej stronie był jeszcze mały kopie śniegu, na który mogłem wejść, a po drugiej, wyższej stronie szczeliny butem wykopałem sobie dwa schodki i w ten sposób udało mi się przedostać przez jedyną przeszkodę na trasie podejścia. Kilka zakrętów i kilkanaście minut później cieszyłem się już ze zdobycia mojego 37-go szczytu należącego do Korony Europy i najwyższego wierzchołka wulkanu Oræfajökull o wysokości 2110m.n.p.m. o trudnej do zapamiętania nazwie Hvannadalshnúkur. Na szczycie niestety nie ma nic przy czym można by zrobić sobie zdjęcie, więc punktami charakterystycznymi są poniższe skały. Sam wierzchołek to wypłaszczona kopuła z możliwością obserwacji terenu 360° wokół. Z parkingu na szczyt wszedłem w równo pięć godzin z czego trzy i pół godziny to czas w ruchu, półtora godziny to czas odpoczynków, przerw, jedzenia, robienia zdjęć, itp. O dziwo na szczycie na chwilę złapałem zasięg sieci komórkowej. Po chwili radości i sesji fotograficznej rozpocząłem zejście w dół, które zajęło mi dwie i pół godziny. Pokonanie szczeliny w dół nie było już tak problematyczne, ponieważ po prostu nad nią przeskoczyłem. Tak samo jak na podejściu na wysokości poniżej 1500m.n.p.m wszedłem w chmury i praktycznie od razu zaczął padać drobny deszcz. Nawet widoczność była trochę bardziej ograniczona niż podczas wejścia. Dopiero na wysokości kilkuset metrów nieco się rozjaśniło, przestało padać, a w oddali widziałem przebłyski słońca. Na parkingu, gdzie czekał na mnie rower pojawiłem się chwilę po 18:00, więc wejście i zejście na Hvannadalshnúkur zajęło mi dokładnie 7 i pół godziny. Całkiem nieźle 🙂 Według mnie wejście na najwyższy szczyt Islandii nie wymaga dodatkowego sprzętu w postaci raków, rakiet śnieżnych, lin, uprzęży itp. Oczywiście wszystko zależy od aktualnych warunków panujących na górze. Cała moja wyprawa rowerowa była w sumie podporządkowana pod zdobycie szczytu. Termin wyprawy zaplanowałem tak, aby mieć wysokie prawdopodobieństwo na wejście na szczyt. Planowałem także, poświęcić nawet dwa dni na zdobycie góry i dwie próby podejścia w przypadku pierwszej nieudanej. Na szczęście pogoda i tym razem dopisała, szczeliny dało się ominąć, a o widoczność i orientację w terenie nie musiałem się martwić. Przed wyprawą przeczytałem kilka relacji z wejścia na Hvanna i byłem trochę zaniepokojony informacją jak niewielu osobom udaje się wejść na szczyt ze względu na niesprzyjająca pogodę i szerokie szczeliny. Wejście na szczyt oznaczyłem śladem ( https://www.strava.com/activities/592375491 ). Na parkingu przebrałem obuwie na suche rowerowe i podjechałem kawałem dalej do osady Hof, aby uczcić zdobycie szczytu talerzem gorącej islandzkiej zupy. Koszt świętowania to „jedynie” 1900ISK, czyli około 60zł za talerz wywaru z warzyw i kilka kromek chleba o małej zawartości mąki dumnie polecanych przez hotelową restaurację jako własny wypiek. Plusem było to, że zupa była gorąca, była możliwość dolania sobie dodatkowego talerza zupy oraz poprosić można było o dodatkową porcje chleba. Nocleg w namiocie kilka kilometrów za Hof.
Dzień 5 – 30.05.2016 – Hof – Reydhara
169km, 14.5km/h śr, 794m w górę, 11h38m, 9-17°C
Noc spokojna i co najważniejsze bez deszczu. Przed ósmą do worka spakowałem zupełnie suchy namiot. Z mokrych rzeczy miałem tylko kurtkę, skarpety i buty trekingowe po wczorajszym wchodzeniu na szczyt. Spodziewałem się jakiegoś większego zmęczenia i bólów części mięśni odpowiadających za chodzenie, jednak ku mojemu zdziwieniu czułem się całkiem nieźle. Widocznie przedwyprawowe bieganie dało większe efekty niż sie spodziewałem. Od rana pogoda sprzyjała, ciepło, słonecznie i wiatr nie przeszkadzał. Chmury nieco ustąpiły miejsca błękitowi i w końcu mogłem też nacieszyć oczy podziwiając spływające lodowce oraz niższe pagórki po lewej stronie oraz morze po mojej prawej. Od razu widać efekty lepszej pogody na zdjęciach. Przed południem miałem przyjemność z bliska przyglądać się niezwykłej atrakcji Islandii. Jökulsárlón to jezioro, zasilane wodami z topniejącego lodowca Vatnajökull. Ta lodowcowa laguna to pierwsze tego typu miejsce, jakie widziałem podczas wszystkich moich podróży. Spływający w dół lodowiec rozpada się na wielkie bryły lodu i dryfuje po jeziorze tworząc nie lada atrakcję dla wszystkich turystów przejeżdżających tą trasą. Laguna znajduje się bardzo blisko drogi nr .1 i dla wszystkich odwiedzających Islandię to obowiązkowe miejsce na chwilowy postój. W okolicy jest jeszcze kilka mniejszych jeziorek z lodowymi górami, a po niektórych można wykupić nawet krótki rejs i podziwiać lodowe bryły z bliska. W dalszej części trasy, co jakiś czas miałem do pokonania coraz to wyższe i bardziej strome pagórki, jednak ostatecznie i tak znajdowałem się na poziomie morza. Popołudniu dojechałem do miasta Höfn, którego liczba mieszkańców wynosi około 1800 osób. Uzupełniłem zapasy w jedynym markecie w mieście – Netto, posiedziałem chwilę przy kawie i Wi-fi w małej restauracji, gdzie za ladą stała Polka i ruszyłem dalej w poszukiwaniu miejsca do spania. Kawałek za Höfn czekała mnie miła niespodzianka w postaci tunelu o długości 1300 metrów, którego nie spodziewałem się na swojej drodze. Lubię jazdę po tunelach, szczególnie tych długich o ile nie ma zbyt dużego natężenia ruchu i nie jest za głośno. Przez kilkanaście minut jazdy w tunelu pod górę nie minął mnie żaden pojazd, w tunelu, cicho, jasno i stała temperatura. Same plusy. Za tunelem, po krótkim zjeździe kolejna niespodzianka na trasie. Na rozległym i płaskim terenie widziałem dwa stada reniferów przebiegających przez niezbyt wysokie ogrodzenia pól, na których pasą się owce. Renifery były trochę daleko, więc nawet nie wyciągałem aparatu, jednak miło zobaczyć ponownie te stworzenia. Podczas wyprawy po Skandynawii w 2014 roku mogłem obserwować całe stada na wyciągnięcie ręki. Na Islandii reniferów nie ma zbyt wiele, więc tym każde takie spotkanie to powód do radości. Pod koniec dnia jechało mi się na tyle dobrze, że przegapiłem kilka fajnych miejsc na spanie. Jednak, kiedy już chciałem się gdzieś rozbić to nie za bardzo było gdzie… Niezłe miejsce znalazłem po około 20km rozglądania się, kiedy to na liczniku pojawił się dosyć poważny dystans prawie 170km. Za ostatnim gospodarstwem w wiosce Reydhara, tuż przy morzu, około 4km przed latarnią jest zjazd na małą polankę, na której rozbiłem namiot. Ruch na drodze nr. 1 za Höfn był tak niewielki, że nie przeszkadzała mi bliskość drogi. Deszcz mi raczej w nocy nie grozi, morze bardzo spokojne, a wiatr tylko czasami powiewa na tyle mocno, żeby nieznacznie poruszyć chorągiewki zawieszone na maszcie mojej przyczepki.
Dzień 6 – 31.05.2016 – Reydhara – Vallanes
123km, 12.8km/h śr, 54.3max, 1430m w górę, 9h37m, 9-17°C
Kolejna sucha noc i poranek. Po dobrze przespanej nocy ochota do jazdy większa, chociaż motywować do wyprawowego kręcenia mnie nie trzeba. Dziś na trasie w planach miałem podjazd na przełęcz, więc to kolejny z powodów, aby wstać zaraz po 6:00 rano. Ledwo ruszyłem w trasę, a już po czterech kilometrach miałem krótką przerwę na przyjrzenie się z bliska latarni morskiej na przylądku Hvalnes. Pomarańczowa wieża z nadajnikami i dużo wyższym masztem obok, od strony lądu wcale latarni nie przypomina. Poza latarnią ciekawie wyglądały także wysokie skały po drugiej stronie drogi. W morzu, mimo sporej odległości udało mi się dostrzec dwa wieloryby. Duże, poruszające się czarne owalne kształty od razu skojarzyłem z tymi ssakami. Wcześniej na jednej z tablic ogłoszeniowych przy drodze jedna firma zapraszała na rejsy po morzu i obserwację wielorybów z bliska – coś w rodzaju Whale Safari. Koło południa dojechałem do miasteczka Djúpivogur, gdzie zrobiłem małe zakupy i przysiadłem na chwilę w małej restauracji. Miasteczko liczy około 400-tu mieszkańców, a na rowerze zwiedziłem większość w kilka minut. Wzrok przykuwa przetwórnia rybna oraz niewielki port, wokół którego skupia się całe centrum miasteczka. Po posiłku i odpoczynku ruszyłem w dalszą drogę w kierunku przełęczy Öxi Pass. Z Djúpivogur do przełęczy droga nr 1 prowadzi wzdłuż fiordu Berufjörður o długości 20km. Kilka kilometrów przed skrzyżowaniem z drogą 939, która prowadzi na przełęcz asfalt ustępuje miejsca drodze szutrowej. To zdaje się ostatni taki odcinek na głównej „jedynce” o długości kilkudziesięciu kilometrów. Wjazd na przełęcz Öxi to moje pierwsze wyższe jak na islandzkie warunki wspinanie. Podjazd od strony Djúpivogur bardzo stromy z nachyleniem dochodzącym nawet do 20%. Na podjeździe jest kilka takich stromych ścianek sprawiają niemałe kłopoty kierowcom. Od wysokości 400-500m.n.p.m. poza drogą wciąż zalegały spore ilości śniegu, dzięki czemu krajobraz w połączeniu z górami i oddalającym się za mną fiordem bardzo mi się podobał. Na przełęczy Öxi nie ma żadnego punktu charakterystycznego, przy którym można by sobie zrobić zdjęcie. W sumie nie byłem pewien, w którym dokładnie miejscu znajduje się najwyższy punkt przełęczy, ponieważ przełęcz ma dwa wierzchołki niedaleko siebie. Zjazd do doliny przy jeziorze Lagarfljót bardzo łagodny. Asfalt powraca dopiero kilka kilometrów za skrzyżowaniem z dróg 939 i 1 przy jeziorku po lewej stronie. Ku mojemu zdziwieniu moim oczom w okolicy jeziora ukazał się prawdziwy las. Kilka kilometrów zalesionego terenu nosi nazwę Hallormsstaðursskogar. Islandczycy sukcesywnie starają się zalesiać swój kraj, jednak w tak trudnych warunkach z jakimi muszą sobie radzić wszystkie rośliny na wyspie nie jest to łatwe. Wielu mieszkańców próbuje sadzić drzewa w okolicy swoich domów, w rezultacie czasami przejeżdżając wyspę jedyne skupiska drzew można zobaczyć właśnie w wioskach i przy gospodarstwach. Zjeżdżając z przełęczy, wiatr w końcu mocniej powiał mi w plecy. Przyjemnie było rozpędzić się na dłużej do prędkości około 25km/h przez dłuższy czas. Niestety zrobiło się późno, więc musiałem szukać miejsca do spania. Niedaleko głównej drogi, osłonięty drzewami rozbiłem namiot niedaleko wioski Vallanes obok domków do wynajęcia.
Dzień 7 – 1.06.2016 – Vallanes – Vopnafjörður
126km, 11.4km/h śr, 11h05m, 1440m w górę, 6-18°C
Rano miałem podjechać do wodospadu Hengifoss znajdującego się za jeziorem Lagarfljót. Musiałbym na jakieś 40km zjechać z głównej drogi, jednak kiedy tylko wsiadłem na rower i poczułem wiatr w plecy to bardzo nie miałem ochoty skręcać i jechać pod wiatr do wodospadu. Trochę żałowałem swojej decyzji, ponieważ Hengifoss to bardzo ciekawy wodospad. Jest trzeci co do wysokości wodospad na wyspie i mierzy 118 metrów. Później wyczytałem jeszcze, że poniżej Hengifoss znajduje się jeszcze jeden, mniejszy wodospad Litlanesfoss. Oba są dosyć podobne ze względu na występowanie bazaltowych kolumn tuż przy ujściu wody. Niepocieszony złą decyzją godzinę później piłem już kawę i jadłem Skyr na stacji N1 w największym mieście na wschodzie Islandii – Egilsstaðir. Tutaj także wymieniłem w banku euro na korony islandzkie oraz zrobiłem spore zakupy, które wypchały mi sakwy do pełna. Kolejnym moim celem była przełęcz o wysokości 655m.n.p.m. uznawana jako jedna z trudniejszych na wyspie. Hellisheidi – bo o niej mowa, znajduje się na wschodnim wybrzeżu na drodze 917, która w całości jest szutrowa. Aby do niej dojechać trzeba za wysokim betonowym mostem na drodze nr 1 skręcić w prawo, a następnie przejechać 30km po płaskim terenie pod przełęcz. Na tym odcinku nie spotkałem nawet turystów – tak piękne miejsce i nikogo po drodze to dla mnie prawdziwy raj.
Na pierwszych kilometrach podjazdu od razu nachylenie przekracza 10%, a droga zakręca dziewięcioma serpentynami. Z wysokości około 200 metrów wspaniały widok na płaską i szeroką dolinę, na końcu której wąska nitka rzeki Jökulsá á Brú łączy się z czystą niebieską wodą morską. Poniżej czarne pasy szutrowej drogi, a w oddali po drugiej stronie doliny niewysokie, ale wciąż ośnieżone grzbiety pagórów. Powyżej 400 metrów n.p.m. na drodze pojawiało się coraz więcej zalegającego śniegu, który miejscami był na tyle mokry, że musiałem podprowadzić rower. Widać, że droga była odśnieżona po charakterystycznych śnieżnych wąwozach. Na przełęczy stała nawet ogromna maszyna z wirnikiem do wyrzucania śniegu na bok. Zjazd z przełęczy także stromy ze śnieżnymi odcinkami, chwilami z jedną nogą na śniegu, przez co zjazd ponownie zakończyłem w mokrych butach. Zaraz po zjeździe ponownie dojechałem do wybrzeża, a tam od razu wpadła mi w oko wielka skała przypominająca nieco słonia stojącego w wodzie. Praktycznie do miasteczka Vopnafjörður, które widać od razu po zjeździe droga wciąż szutrowa. Kilka kilometrów dalej zatrzymałem się jeszcze na oglądanie wodospadu Gljúfursárfoss, który znajduje się tuż przy drodze. W okolicach wodospadu i na klifach gniazdują morskie ptaki, których można w tym odludnym regionie podglądać do woli. Niestety i tutaj nie udało mi się zobaczyć maskonurów. Dzień zakończyłem 20km za miasteczkiem Vopnafjörður, przez które tylko przejechałem bez zatrzymywania się około 22:00. Nie udało mi się znaleźć dogodnego miejsca na rozbicie namiotu, więc spałem niedaleko drogi jedynie na karimacie i w śpiworku. Biała noc w miarę ciepła i bezchmurna.
Dzień 8 – 2.06.2016 – Vopnafjörður – Dettifoss
101.5km, 12.3km/h śr, 754m w górę, 8h14m, 10-20℃
Od rana drogą nr 85 kierowałem się do głównej „jedynki”. Cała trasa 85 od Vopnafjörður do skrzyżowania z „1” to łagodny podjazd na wysokość prawie 500m.n.p.m. Po ponownym wjeździe na „1” wspiąłem się jeszcze na wysokość około 600m.n.p.m. Na tym odcinku sporo podjazdów i zjazdów, więc mogę powiedzieć, że dziś trening interwałowy. Krajobraz na drodze nie przypominał już tego z okolic Egilsstaðir. Zrobiło się zupełnie czarno – wokół drogi zero zieleni i praktycznie żadnej roślinności. Smutno, pustynnie i powulkanicznie. Z kolorów wyróżniał się jeszcze tylko kolor biały pod postacią pozostałości po zimie. Tego dnia na własnej skórze przekonałem się czym jest słynny islandzki interior. Po kilkudziesięciu kilometrach jazdy główną drogą pomału zaczynało mi brakować wody. W tej części wyspy nie ma rwących potoków spływających z wysokich gór z krystalicznie czystą wodą. Większość strumieni to brudna, stojąca woda z przydrożnych roztopów niezdatna do picia. Zaczynałem żałować, że nie zabrałem ze sobą filtra do wody. Na dodatek na tym kawałku czarnej pustyni słońce mocniej przyświeciło. Popołudniu dodatkowo przeszkadzać zaczął wiatr, ponieważ powiewał mocniej, od przodu skutecznie ograniczając moją prędkość o 3-4km/h. Przy temperaturze powietrza około 18℃ w promieniach słońca licznik pokazywał mi aż 27℃. Mój najcieplejszy dzień na wyspie i na dodatek bez wody. Rozważałem nawet zjechać 4km z głównej drogi, aby uzupełnić zapasy wody w guesthouse Grímsstaðir na drodze 864. Najwyraźniej jednak nie chciało mi się aż tak bardzo pić, ponieważ na parkingu przy skrzyżowaniu 1/864 zjadłem tylko posiłek i ruszyłem dalej. Wodę w końcu udało mi się znaleźć w nieco bardziej rwącym i czystszym potoku koło drogi kilka kilometrów za sporej wielkości i widocznym z daleka mostem Brú á Jökulsá. W sumie bez obaw napiłem się półtora bidonu i ponownie napełniłem je na wieczorne jedzenie na ciepło. Za mostem znajduje się skrzyżowanie 1 z drogą F88, która prowadzi do aktywnego wulkanu Aksja. Przygotowując się do wyprawy miałem nadzieję, że uda mi się pokonać ten trudny odcinek. Wyczytałem jednak, że większość dróg w środkowej części wyspy otwierana jest dopiero w lipcu aż śniegi same ustąpią, a wody w rzekach trochę się obniżą. Niestety, w lipcu wejście na najwyższy szczyt Islandii jest prawie niemożliwe bez sprzętu ze względu na szerokie szczeliny, a ponieważ wyprawa była podporządkowana pod wejście na Hvanna w sumie byłem pewien, że nie uda mi się przejechać tego odcinka. Na pocieszenie mogłem sobie jedynie popatrzeć na piękny wygasły Herðubreið oddalony o kilkadziesiąt kilometrów, który przypominał mi kształtem biały namiot.
Porannym założeniem było nawet dojechanie do jednej z większych atrakcji w tym regionie tj. wodospadu Dettifoss. Prawie się udało, ponieważ na nocleg wybrałem jedyny parking pomiędzy droga numer 1 a dojazdową 862 do wodospadu. Parking znajduje się niecałe 8km od Dettifoss, a w nocy miałem wrażenie, że słyszę szum spadającej wody. W linii prostej mój namiot był oddalony tylko o 4km od wodospadu.
Dzień 9 – 3.06.2016 – Dettifoss – Mývatn
110km, 14.2km/h śr, 59.9km/h max, 766m w górę, 7h45m, 10-22℃
Dzień atrakcji. Zaraz na początku dnia, zanim jeszcze większość turystów na Islandii powstawała z łóżek, ja już dojeżdżałem do wodospadów Selfoss i Dettifoss. Oba wodospady oddalone są od siebie o kilometr i spływają na rzece Jökulsá á Fjöllum, co w tłumaczeniu z islandzkiego znaczy „Rzeka Lodowcowa z Gór”. Rzeka zbiera wodę ze sporej części północno-wschodniej Islandii. Selfoss wyróżnia się głównie swoją szerokością progu na ponad 100 metrów, jego wysokość to zaledwie 10 metrów. Znacznie bardziej sławny jest jego sąsiad, Dettifoss który jest jednym z najpotężniejszych wodospadów Europy. Jego szerokość to także około 100 metrów jednak z progu woda spada w dół przez 45 metrów. Jego średni przepływ to 193 m³ wody na sekundę, a jeśli z wodospadu zrobić elektrownię wodną to moc jaką mógłby produkować to aż 85 megawatów. Wodospad ten zrobił na mnie większe wrażenie, można było także bliżej do niego podejść. Właśnie w takich miejscach można poczuć prawdziwą siłę wody połączoną z pięknem wodospadu, któremu towarzyszy niesłychany hałas. Praktycznie cały parking przy wodospadach był zalany przez roztapiającą się wodę ze śniegów, a ścieżki prowadzące do tych atrakcji pracownicy parku narodowego nieco skrócili i pozmieniali drogi.
Moim kolejnym celem był krater wulkanu Krafla o nazwie Viti oddalony o około 70km od wodospadów. Musiałem więc wrócić się o 20km do drogi głównej, przejechać 40km „jedynką” na zachód, a następnie kolejne 9km do krateru z trudną, stromą na 20% końcówką. Ciężki końcowy podjazd w pełni wynagrodził mi widok na wciąż pokryte lodem niewielkie jeziorko w środku krateru. Zdecydowanie to jedna z atrakcji, którą obowiązkowo trzeba zobaczyć. Nieco poniżej krateru znajduje się elektrownia The Krafla Power Station o mocy 60 megawatów z charakterystyczną chmurą pary nad budynkiem. Po zjeździe do głównej drogi dosłownie po przeciwnej stronie jest miejsce zwane Hverarönd. Jest to spore pole geotermalne z wyznaczonymi ścieżkami, po których można spacerować wśród wielu „błotnistych źródeł”. Krajobraz iście pozaziemski, a zapach siarkowodoru mocniej niż w innych częściach wyspy drażni narząd powonienia. Chwilę potem byłem już na niewysokiej przełęcze Námaskarð o wysokości około 410m.n.p.m. by zaraz po zjeździe zatrzymać się przy niesamowicie błękitnym jeziorku obok kolejnej elektrowni w okolicy. Kolor wody niesamowity, jednak w tym miejscu woda jest za gorąca i kąpać się nie wolno. Baseny, niestety płatne są kilometr dalej w miejscu Myvatn Nature Baths. Ja zamiast wody do kąpieli ponownie szukałem wody do picia i po dwóch dniach bezludzia dotarłem do namiastki cywilizacji. Przy jeziorze Mytvath znajduje się niewielkie miasteczko Reykjahlíð, w którym znaleźć można sklep Samkaup, stację paliw, punkt informacyjny, dwa hotele, restaurację, kościół, warsztat samochodowy i około 400-tu mieszkańców. Po zakupach i krótkim odpoczynku ruszyłem do kolejnej atrakcji tego szalonego dnia. Podjechałem pod wygasły wulkan Hverfjall o wysokości 420m.n.p.m, na który po chwili wszedłem. W środku szeroki krater na kilometr, a w dole niewielki czarny kopiec. Krater można obejść dookoła, a nawet zejść do środka. Kilka kilometrów dalej byłem już w ciemnych zamkach, czyli miejscu zwanym Dimmuborgir. Są to powulkaniczne pola lawy ukształtowane w ciekawe i różnorodne formy skalne, a według legend w skałach kryją się trolle. Cały region jeziora Mytvath i wulkanu Krafla leży na gorącym punkcie u styku dwóch zderzających się płyt tektonicznych. Dlatego okolicach jest tak wiele różnych zjawisk pochodzenia wulkanicznego. Na koniec pracowitego dnia objechałem jeszcze jezioro Mývatn w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Pod wieczór całą okolicę przysłoniła gęsta mgła, a widoczność spadła do około 30 metrów. Ja w tym czasie podjechałem już do mniejszego jeziorka Másvatn, gdzie zjechałem w boczną drogę i rozbiłem namiot.
Dzień 10 – 4.06.2016 – Mývatn – Bakki
101.5km, 15.4km/h śr, 1030m w górę, 6h33m, 10-19℃
Rano po wieczornej mgle nie było już śladu, a na ściankach namiotu nie osadziła się wilgoć, co mnie bardzo ucieszyło. Po wyjściu z namiotu moim oczom ukazał się widok na niewielkie jezioro Mývatn. Widok z góry był naprawdę zachwycający i mimo, że słońce było nisko to oświetlało całą taflę jeziora. Po wczorajszym szalonym dniu niezliczonej liczby wulkanicznych atrakcji, dziś w planie było tylko zwiedzanie większego wodospadu oraz przejazd przez największe miasto północnej Islandii. Od samego rana jechało mi się dobrze – po tygodniu jazdy z obciążeniem organizm i mięśnie nie odczuwają już żadnego zmęczenia całodzienną, ale spokojną jazdą. Pogoda również dopisuje od kilku dni. Spodziewałem się chłodu, silnych wiatrów, deszczu, a nawet śniegu, tym czasem nawet w nocy mam powyżej 10℃ i dużo błękitu na niebie. Po przejechaniu przez miasteczko Laugar, które wciąż spało czekał mnie niewielki podjazd o przewyższeniu nieco ponad 200 metrów w górę. Ze szczytu podjazdu już widziałem zarys wodospadu oddalonego ode mnie o jakieś 2 kilometry na tle szerokiej doliny i ośnieżonych szczytów. Na małym parkingu postanowiłem zjeść śniadanie właśnie w takiej scenerii. Kilkanaście minut później byłem już pod chyba najpiękniejszym wodospadem Islandii. Goðafoss, czyli jak mówią Islandczycy „Wodospad Bogów” nie jest ani zbyt wysoki, ani jakoś szczególnie bogaty w zasoby wody. Jest co prawda trochę szeroki jednak na pewno piękny. Kolejne kilometry to dojazd do Akureyri. Zanim jednak dojechałem do najdłuższego fiordu na wyspie Eyjafjörður, nad którym leży miasto, musiałem jeszcze wjechać na przełęcz na ponad 500m.n.p.m, a później przejechać około 20km wzdłuż fiordu widząc po drugiej stronie zatoki drugą największą aglomerację Islandii. Spodziewałem się trochę większego miasta, jednak przez Akureyri z liczbą mieszkańców około 17000 przejechałem bez większego zwiedzania w ponad godzinę. Miasto długie na 4km ze ścieżką pieszo-rowerową praktycznie na całej długości drogi głównej. Pośród kolorowych budynków góruje kościół Akureyrarkirkja z dwiema wieżami, na głównej drodze mija się okrągły budynek centrum kultury i całą masę sklepów oraz galerii. Powiem szczerze, że po tygodniu jazdy po bezludziu trochę dziwnie było znów poruszać się w może niezbyt dużym, ale zawsze jakimś miejskim ruchu ulicznym. Znów ten hałas, spaliny, samochody i dużo ludzi. Oczywiście zatrzymałem się na większe zakupy i kawę w jednej z wielu restauracji. Po zakupach wyjechałem za miasto w poszukiwaniu cichego miejsca do spania. Kilkanaście kilometrów dalej wjechałem w dolinkę i ponownie zrobiło się spokojnie . Nocleg 100m od głównej drogi i 130m od rzeki, oczywiście w namiotku.
Dzień 11 – 5.06.2016, Bakki – Blönduós
125km, 15.7km/h śr, 1082m w górę, 7h57m, 6-18℃
Noc spokojna i sucha, chociaż chmury trochę straszą deszczem. Temperatura także nieco niższa rano i wieczorem. Na dobry początek dnia podjazd na przełęcz Öxnadalsheiði na wysokość 540m.n.p.m. Uporałem się w niecałą godzinę. Następne kilkadziesiąt kilometrów to łagodny zjazd praktycznie do poziomu morza. Po drodze zatrzymałem się w miejscu średniowiecznej bitwy z czasów wikingów o czym świadczyła tablica informacyjna. Kolejnym przystankiem była wioska Varmahlíð, w której znajduje się większe centrum obsługi podróżnych ze stacją paliw, restauracją, sklepem i punktem informacyjnym. Kawałek dalej za wioską stoi zabytkowy kościół Víðimýrarkirkja – jeden z pięciu ostatnich pokryty dachem z darni. Kościół obejrzałem z zewnątrz, wejście do środka 700ISK. Za kościołem ponownie łatwa i niewysoka przełęcz bez nazwy oraz łagodny zjazd do miasteczka Blönduós. Przed miastem pierwszy raz odkąd jestem na wyspie zauważyłem cielaki. Do tej pory ze zwierząt udomowionych widziałem wiele tysięcy owiec, trochę koni i kóz. Islandia zapewne mleko sprowadza z innych krajów, podobnie jak większość produktów. Do produkcji Skyr’a potrzebna jest spora ilość mleka, którego raczej Islandczycy sami nie są w stanie sobie zapewnić. W Blönduós zrobiłem sobie dłuższy odpoczynek na stacji N1. Standardowo kupiłem kawę, coś słodkiego i Skyr. Posiedziałem przy Wi-Fi, podładowałem baterie, w toalecie szybkie mycie pod zlewem. Nabrałem także wody do bidonów na wieczorną kolację na ciepło. Po 21:00 ruszyłem dalej w poszukiwaniu noclegu. Parę kilometrów za miasteczkiem Blönduós wjechałem w boczną drogę polną i na noc w namiocie schowałem się za stertą siana.
Dzień 12 – 6.06.2016, Blönduós – 1
112km, 16.8, 1052, 6h42m, 9-14℃
W nocy wiatr budził mnie kilka razy uderzając mocniej o ścianki namiotu. Koło 1:00 być może i sam właściciel terenu, na którym spałem przejechał quadem blisko namiotu. Mój pobyt najwidoczniej nie przeszkadzał mu tak bardzo, bo nawet się nie zatrzymał. Kilka nocnych pobudek najwyraźniej tak źle wpłynęło na mój organizm, że od rana miałem mega kryzys. Ze śpiwora wygrzebałem się dopiero po ósmej rano. Tak długo na wyspie jeszcze nie spałem. Pierwsze kilometry pod wiatr, co jeszcze bardziej odbierało mi ochotę do rowerowania. W planie dnia było podjechać do samotnej skały o nazwie Hvitserkur, jednak odpuściłem. Zmiana kierunku jazdy wiązała się z jazdą pod jeszcze silniejszy wiatr, więc ten punkt wyprawy ominąłem. Przed wioską Laugarbakki zatrzymałem się na kawę i śniadanie w restauracji przy niewielkim hotelu. Trochę pomogło, bo następne kilometry nieco szybsze. Przed samym południem wiatr także osłabł, więc zabrałem się do odrabiania strat. Skręciłem jeszcze na drogę 711 i zajechałem do miejscowego sklepu na małe zakupy w miasteczku Hvammstangi. Od tego momentu jeszcze bardziej żałowałem, że nie pojechałem do skały Hvitserkur. Gdybym objechał cały półwysep od skały do Hvammstangi drogą 711 na pewno udałoby mi się znów zobaczyć foki. Może nawet z bliska… W miasteczku znajduje się małe fokarium, a znaki sugerują, że na półwyspie można spotkać te większe ssaki morskie. Kilkanaście kilometrów dalej ponownie zatrzymałem się dłuższą chwilę, tym razem na stacji N1 – Staðarskáli na drodze nr 1, na końcu fiordu Hrútafjörður. W sklepie przy stacji oprócz kawy i Skyr’a kupiłem jeszcze pamiątkę z Islandii w postaci maskotki małego maskonura. Nie udało mi się zobaczyć prawdziwego na żywo to pluszaka zabieram do domu 😉 Stacja to idealne miejsce na odpoczynek przed kolejnym podjazdem na przełęcz Holtavörðuheiði Wjazd na 407m.n.p.m. nawet bez mocy nie sprawia trudności. Na przełęczy znów mocniej zawiało, jednak już nieco z tyłu. Na zjeździe rozglądałem się za miejscem na nocleg. Spokojną miejscówkę znalazłem na polance niedaleko głównej drogi.
Dzień 13 – 7.06.2016, 1 – Glymur
147.5km, 15.8km/h śr, 1060m w górę, 9h19m, 10-18℃
Noc ciepła i spokojna, więc i dzień zacząłem i zakończyłem z przytupem. Po wczorajszym gorszym dniu nie ma śladu. Na początek podjechałem do niewielkiego – w porównaniu z największymi – wodospadu Glanni. 2km przed nim można wejść na wulkan Grábrok, który stoi niedaleko głównej drogi. Nie sposób przeoczyć. Drugim moim celem tego dnia był największe na Islandii i w całej Europie gorące źródło Deildartunguhver. Ze źródła w ciągu sekundy wypływa aż 180L wody o temperaturze około 100℃. Spodziewałem się w sumie zobaczyć jedno pojedyncze źródło wody, a na miejscu była cała ściana wrzątku wytryskującego spod ziemi. Dalej miałem drogą nr 52 podjechać do wodospadu Gulfoss, jednak okazało się, że dalsza droga nr F338 jest zamknięta, więc czekał mnie niemały objazd. Po zmianie planów i trasy podjechałem do miasta Borgarnes uzupełnić zapasy i przy okazji wymienić euro na korony. Nie wiem czemu, ale w banku kasjerka pobrała dodatkową prowizję za wymianę jakby sam kurs nie wystarczył na rozliczenie kosztów. W zamian wypiłem sobie kawę na koszt banku. Na Islandii ekspresy do kawy są w każdym urzędzie, biurze, banku do ogólnej dyspozycji. Za Borgarnes ponownie przejechałem przez dwukilometrowy most i drogą nr 1 skierowałem się na południe. W okolicach miasta Arkanes znajduje się najnowszym i płatny tunel Hvalfjörður z zakazem jazdy dla rowerzystów. Zakazem w ogóle się nie zmartwiłem, ponieważ i tak miałem zamiar skręcić w drogę nr 47 prowadzącą do wodospadu Glymur. Pod koniec dnia podkręciłem tempo i o 20:00 byłem już pod wodospadem. Na parkingu zostawiłem rower, przebrałem buty i zrobiłem sobie godzinny spacer. Z parkingu na końcu drogi prowadzi około dwukilometrowa ścieżka do samego wodospadu. Po dojściu do rzeki ścieżka rozdziela się i do wodospadu można wchodzić lewą lub prawą stroną. Ja niestety wybrałem lewą, ponieważ dopiero po powrocie na parking dowiedziałem się, że z prawej strony lepiej widać cały wodospad. Wejście lewą stroną pod koniec całkiem strome, jednak wchodzi się praktycznie na wysokość górnej kaskady. Po prawej stronie ludzie dochodzili jedynie do pewnego momentu, zdecydowanie niżej,, a przynajmniej tak to widziałem z góry. Glymur jest schowany w kanionie pomiędzy skałami, mimo że widziałem raczej tylko górną jego część to i tak warto było przespacerować się i zobaczyć ten prawie 200 metrowy wodospad. Zejście do parkingu zajęło mi nico ponad pół godziny. Wjazd do głównej drogi kolejne 20 minut. Ponieważ zrobiło się koło 22:00, a ja w nogach miałem prawie 150km i spacer do wodospadu to na nocleg wybrałem sobie wcześniej upatrzoną polankę przy skrzyżowaniu dróg 42 i tej prowadzącej pod wodospad.
Dzień 14 – 8.06.2016, Glymur – Gullfoss
110.5km, 14.8km/h śr, 905m w górę, 7h25m, 12-19℃
Pomimo noclegu w bliskiej odległości skrzyżowania noc przespana w całości. Planem dnia było pojechanie do wodospadu Gullfoss. Podobnie jak wczoraj zakończyłem, tak dziś zacząłem dzień od objazdu fiordu Hvalfjörður wzdłuż. Po drodze minąłem ruiny starej farmy oraz dwa niewielkie cyple, na których podczas drugiej wojny światowej stacjonowali amerykański i brytyjscy żołnierze. Po objechaniu prawie całego fiordu dookoła skręciłem w drogę szutrową nr 48, która prowadzi do jednego z ważniejszych miejsc w historii Islandii. Droga początkowo prowadziła zieloną doliną, na której pasły się owce, konie i o dziwo także krowy. Potem czekała mnie mała wspinaczka na ponad 200m.n.p.m. aż dojechałem do głównej drogi 36, która okrąża największe jezioro Islandii, Þingvallavatn. To właśnie na brzegach tego jeziora w miejscu zwanym Þingvellir w 930 roku po raz pierwszy zebrał się islandzki parlament Althing. W miejscu dawnego parlamentu stoi obecnie mały kościółek i pięć połączonych ze sobą niewielkich domków. Þingvellir znajduje się u styku płyt tektonicznych eurazjatyckiej i północnoamerykańskiej. Najbardziej znana szczelina pomiędzy płytami, po której poprowadzona została ścieżka turystyczna nosi nazwę Almannagjá, czyli „Wąwóz Wszystkich Ludzi”. Kilka kilometrów za głównym centrum turystycznym Þingvellir (płatny parking i toalety), niedaleko restauracji jest całkiem fajne darmowe pole namiotowe z toaletą. Tutaj parkingi są darmowe, a do kościółka bliżej. Kolejne kilometry do drogi 366 to głównie objazd jeziora po niewielkich pagórkach. Dalej wjechałem do miasteczka Laugarvatn, w którym duży zielony pałac okazał się hostelem. Tu zrobiłem zakupy i zjadłem kolację popijając wszystko zimnym mlekiem. Lubię większe sklepy na Islandii, w większości z nich jest miejsce do siedzenia i jedzenia, można skorzystać z kuchenki mikrofalowej i opiekacza do pieczywa. Oczywiście są też toalety oraz gniazdka elektryczne. Z Laugarvatn do wodospadu Gullfoss miałem już tylko 33km. Na spokojnie do wieczora to dwie godziny jazdy z małą górką. Wcześniej zwiedziłem jeszcze inną znaną atrakcję Islandii jaką są gejzery. Co ciekawe nazwa gejzer pochodzi właśnie stąd i od gejzeru Geysir wszystkie inne na świecie zawdzięczają to miano. Na całym polu gejzerów i przepływającej pomiędzy nimi gorącej wody tylko dwa z nich zasługują na większą uwagę. Największy czynny i regularny Strokkur wybucha co 5-10 minut i wyrzuca słup wody oraz pary na wysokość 30 metrów. Do niedawna największy Geysir nie jest już czynny. Do Lat 60-tych XX-go wieku wyrzucał wodę nawet na wysokość 60 metrów. Powiem szczerze, że byłem trochę zawiedziony islandzkimi gejzerami. Kilka lat temu na wyprawie po USA w Parku Yellowstone oglądałem wielki gejzer Old Faithfull w akcji. Słup wody był nieporównywalnie wyższy, a wyrzut trwał kilka minut. Strokkur ledwie raz tryśnie, głównie parą, a jeden wyrzut trwa tylko 2-3 sekundy. Dzień zakończyłem niecałe dwa kilometry przed wodospadem Gullfoss. Od gejzerów do Gullfoss poza campingiem ciężko znaleźć fajne miejsce do spania. W okolicach wodospadu o spanie na dziko w namiocie o wiele łatwiej.
Dzień 15 – 9.06.2016, Gullfoss – Hellisheiði
105km, 15.5km/h śr, 880m w górę, 6h44m, 12-17℃
W nocy niespodzianka w postaci deszczu. Rano mokry namiot musiałem pakować do worka, czego nie lubię. Do wodospadu Gullfoss podjechałem zanim jeszcze turyści pozjeżdżali się autobusami. Gullfoss znaczy po islandzku „złote wodospady” i to jest super atrakcja na wyspie. Gullfoss, moim zdaniem, jest najbardziej zachwycającym wodospadem Islandii. Jego kaskady ułożone ukośnie względem siebie sprawiają, że nie ma takiego drugiego wodospadu na świecie. Ogromny Dettifoss nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak właśnie Gullfoss. Zachwycony ogromem wody przespacerowałem się po większości ścieżek wokół. Nie podszedłem tylko do skały z punktem widokowym przy samym wodospadzie, ponieważ cała chmura wody odbijająca się z dołu unosiła się właśnie w to miejsce. Niestety z Gullfoss trzeba było kierować się już do Reykjaviku. Nieuchronnie zbliżał się koniec mojej przygody po Islandii. Zjechałem z powrotem do pola gejzerów, a następnie drogą 35 udałem sie do miasta Selfoss. Przy drodze tuż przed Selfoss zatrzymałem się przy wygasłym mini wulkanie Grímsnes z niewielkim jeziorkiem Kerið w środku. Wstęp płatny 400ISK, ponieważ krater stoi na terenie prywatnym. Tym razem ciekawość zwyciężyła i dałem się skusić. Krater można obejść dookoła, a także zejść do samego dna, tuż przy tafli jeziora. Okrągłe jeziorko zmienia kolor w zależności od miejsca, w którym spogląda się na wodę i jak padają promienie słońca. Wokół jeziorka po jednej stronie rośnie pas zieleni, a cała reszta krateru mieni się kolorami rdzawo-ceglanymi. W Selfoss podjechałem do restauracji Subway, w której byłem ponad dwa tygodnie temu, kiedy zaczynałem rundę dookoła Islandii. W ten sposób zamknąłem okrąg wokół wyspy przejeżdżając głównie drogą numer 1. Z Selfoss ruszyłem w kierunku Reykjaviku i od razu zauważyłem dużo większy ruch na drodze niż zwykle. Nie spodziewałem się także podjazdu na przełęcz w pobliżu największej na wyspie elektrowni geotermalnej Hellisheiði. Na podjeździe droga zmieniła się w dwupasmówkę przypominającą nawet autostradę. Na ostatni nocleg w namiocie wybrałem przełęcz na wysokości ponad 350m.n.p.m 40km od regionu stołecznego na polu lawowym obok bocznej drogi.
Dzień 16 – 10.06.2016 Reykjavik
64km, 15.5km/h śr, 372m w górę, 4h04m, 7-13℃
Ostatnia noc w namiocie. Poranek dosyć chłodny, niewielki deszcz zaczął padać jak tylko dojechałem do Reykjaviku. Po drodze czekał mnie zjazd z przełęczy i trochę płaskiego, aż do samej aglomeracji. Minąłem także największą elektrownię geotermalną na Islandii – Hellisheidi Power Station. Zanim dojechałem do ścisłego centrum Reykjaviku, musiałem trochę poprzeciskać się przez główne drogi. Kilka razy wjechałem też na ścieżki rowerowo-piesze, których w stolicy jest całkiem sporo. Mimo, że nigdzie nie widziałem zakazu jazdy dla rowerzystów – nawet na 3-4 pasmówkach, to z racji niewielkiego odzwyczajenia się w dniach poprzednich od większego ruchu samochodowego postanowiłem trzymać się bardziej z boku. Pierwszym ciekawym miejscem na zdjęcie była fabryka Skyr’a tuż przed centrum. Serki Skyr podczas wyprawy jadłem prawie codziennie i wypróbowałem wszystkie smaki w poszukiwaniu najlepszego. Najbardziej smakowały mi waniliowe, kokosowe i gruszkowe. Jednak nie ma takiego, który by mi nie posmakował. Jak dla mnie ten serek to przysmak numer jeden na Islandii. Kilka minut później podjechałem pod kościół Hallgrímskirkja, którego wieżę widać już z wielu kilometrów. Budynek kościoła ma 73 metry wysokości i jest drugim najwyższym na Islandii (wyższy jest tylko wieżowiec Smáratorg Tower w sąsiednim mieście Kópavogur). Na wieżę, skąd rozciąga się panorama na całe miasto można wjechać windą, a cena wjazdu to 900ISK. W kościele znajdują się organy, które posiadają aż 5275 piszczałek. Będąc w środku bardziej ma się wrażenie, że jest się w jakimś muzeum niż w świątyni. Wszyscy wokół tylko robią zdjęcia, zamiast się modlić. Ze wzgórza, na którym stoi kościół zjechałem do następnej atrakcji, lecz na dobre się rozpadało. Krótką chwilę spędziłem przy rzeźbie nazywanej The Sun Voyager, który nie ma przestawiać łodzi wikingów, choć to chyba pierwsze skojarzenie każdego, kto pierwszy raz rzeźbę zobaczy. Na większy deszcz schowałem się pod Harpą oddaloną o kilkaset metrów od „Słonecznego Podróżnika”. W okolicy stoi wiele budynków ministerialnych oraz główny Bank Islandii. Harpa to bardzo charakterystyczny budynek ze stali pokryty taflami szkła w różnych kolorach. W środku znajduje się między innymi sala koncertowa i centrum konferencyjne. Chwilowy brak deszczu wykorzystałem na objechanie starego portu i półwyspu, na końcu którego stoi stara latarnia morska Grótta Lighthouse. Niestety, ścieżka do latarni dostępna tylko w ciągu odpływu i tak była zamknięta z powodu wylęgu ptaków gniazdujących w tej spokojnej okolicy. W międzyczasie ponownie zaczęło padać, więc wolałem się skierować do centrum, gdzie jest więcej miejsc na przeczekanie ulewy. Od razu podjechałem w okolice niewielkiego jeziora Tjörnin, przy którym znajduje się nowoczesny ratusz, a kawałek dalej zabytkowy budynek parlamentu. Objeżdżając jezioro dookoła, można zobaczyć wiele rzeźb lokalnych artystów, Muzeum Galerii Narodowej oraz budynek Wolnego Kościoła. Przy niewielkiej okrągłej wieży Hljómskálinn, będącej kiedyś pierwszą salą koncertową na Islandii znajduje się siedziba Prezydenta. Ponieważ deszcz nie odpuszczał postanowiłem schować się na chwilę w ogromnej budowli o nazwie Perlan czyli Perła. Budowla stoi na wzgórzu, więc z tarasu Perlan można obserwować całą okolicę – widok podobno lepszy niż z wieży kościoła Hallgrímskirkja. Pod Perłą znajdują się wielkie zbiorniki z gorącą wodą termalną, którą mieszkańcy wykorzystują między innymi jako ciepłą wodę w kranach, wodę do ogrzewania domów i mieszkań, a także podgrzewania niektórych chodników w zimie, a nawet do ogrzewania wody morskiej na sztucznej plaży z chyba jedynym na wyspie jasnym piaskiem. Plaża znajduje się w okolicy lokalnego lotniska. Z osobliwych miejsc stolicy na uwagę zasługuje jeszcze Muzeum Penisów Icelandic Phallological Museum niedaleko centrum. Nie mogę powiedzieć, żeby zwiedzanie kolejnej europejskiej stolicy jakoś bardzo mnie zmęczyło. Nie przepadam za jazdą po dużych miastach, jednak Reykjavik nie jest tak ogromny, aby sam dojazd do centrum trwał kilka godzin. Główne atrakcje miasta także znajdują się w bliskiej odległości od siebie. Stolica liczy niecałe 120.000 mieszkańców, więc to raczej odpowiednik większego miasta w Polsce. Popołudniu po dniu zwiedzania stolicy Islandii na rowerze udałem się do miasta Kópavogur, gdzie czekali na mnie znajomi z Polski – Gosia i Mariusz, u których zaplanowany miałem nocleg. Po ponad dwóch tygodniach spania w namiocie przyjemnie było przespać się znów w łóżku, po ciepłym prysznicu i kolacji przy stole 🙂
Dzień 17 – 11.06.2016 – Reykjavik – Keflavik Airport
61.5km, 15.3km/h śr, 543m w górę, 4h01m, 12-17℃
Po jedynej podczas wyprawy nocy pod prawdziwym dachem i w wygodnym łóżku śniadanie przy stole również smakowało inaczej. Do wylotu miałem jeszcze cały dzień, a za oknem pogoda znacznie się poprawiła, więc skorzystałem z okazji i jeszcze raz pojechałem pokręcić trochę po ulicach Reykjaviku. Z racji weekendu na ulicach stolicy odbywała się akurat spora impreza biegowa Color Run. Tysiące mieszkańców stolicy świetnie się bawiło, aktywnie spędzało czas i przy okazji wszyscy dali się oprószyć kolorami tęczy. Takiej imprezy jeszcze nie widziałem na żywo. Pięciokilometrowa trasa poprowadzona była w ścisłym centrum wokół ratusza i jeziora Tjörnin. Ja pojeździłem po ścisłym centrum miasta, kilku bocznych i paru głównych uliczkach, znalazłem coś w rodzaju deptaka i wróciłem w miejsca, z których wczoraj przegonił mnie deszcz. Przy okazji natrafiłem jeszcze na strefę kibica, bo przecież piłkarska drużyna Islandii tak jak i Polska zakwalifikowała się do ME we Francji. Na koniec wjechałem jeszcze raz na wzgórze, na którym stoi charakterystyczny budynek Perlan, pod którym znajdują się ogromne zbiorniki z gorąca wodą. Zaraz po obiedzie pożegnałem się z Gosią i Mariuszem i powoli ruszyłem w ostatnią trasę w kierunku lotniska koło Keflaviku. Zatrzymałem się jeszcze na zakupy, aby zabrać do Polski trochę tutejszych specjałów jak zapas Skyra, Islandzkie piwo, czekolady czy suszone ryby o zapachu drażniącym nozdrza podobnie jak wyziewy spod ziemi w wielu miejscach wyspy. Ścieżkami pieszo-rowerowymi i bocznymi drogami dojechałem do drogi nr 41, która prowadzi do lotniska. Przejechałem jeszcze obok największego na wyspie zakładu produkującego aluminium, a dalej już tylko z bocznym wiatrem do Keflavik International Airport. Mocny boczny wiatr trochę spychał mnie na pobocze i często musiałem kontrować, ale bardziej cieszył mnie fakt, że tak mocno nie wieje z przodu. Do lotniska dojechałem po 20:00. Z wypożyczalni samochodów odebrałem karton na rower zostawiając w zamian kartusz gazowy, którego nie mogłem spakować. Chłopaki z korporacji pogratulowali mi nawet udanej wyprawy i pytali o mój zestaw z przyczepą. Rozkręcenie roweru i spakowanie wszystkiego zajęło mi godzinę. Musiałem jeszcze podejść na lotnisko po wózek, na którym zawiozłem bagaż do odprawy. Zapomniałem tylko zrobić zdjęcia dwóm rzeźbom stojącym przed lotniskiem. Tęcza i ptasie jajo z wystającym skrzydłem ustawione na wulkanicznej górze wyglądają dosyć ciekawie. Dach lotniska mieni się od wewnątrz kolorami przypominającymi zorzę polarną.
12.06.2016 – Powrót
Podobnie jak pierwsza noc na Islandii, ostania również praktycznie bez spania. Na lotnisku byłem po godzinie 21:30, a wylot zaplanowany był dopiero na pierwszą w nocy. Odprawa była po godzinie 23:00 ze względu na małą ilość lotów około północy. Po bezproblemowej odprawie, godzina oczekiwania na wylot i wejście na pokład. Linie AirBerlin mają fajne rozwiązanie elektronicznych kart pokładowych. Wystarczy mieć taką kartę zapisaną w smartfonie, a przy bramkach tylko zbliżyć kod QR do czytnika. Nie trzeba drukować karty pokładowej i wozić jej ze sobą jak w przypadku większości linii. W samolocie od razu tulnąłem się do poduszki i zasnąłem na chwilę. Po godzinie obudziła mnie obsługa, która rozdawała napoje i słodkie przekąski, tym razem ciepłe słodkie bułki. Zjadłem, popiłem, podziękowałem i dalej spać. Przespałem nawet lądowanie. Czas lotu z Keflaviku do Berlina to 3h, do tego doliczyć trzeba jeszcze dwugodzinną zmianę czasu i nagle zrobiło się po 6:00 rano. Na lotnisku Tegel półgodzinny odbiór bagażu i kilkuset metrowa przejażdżka wózkiem za 1€ z bagażem przed wejście główne. Przed lotniskiem ponownie wsiadłem w kremową taksówkę i o 7:30 byłem już na dworcu Berlin ZOB. Pół godziny oczekiwania na autokar do PL. PolskiBus podjechał kilka minut po ósmej na stanowisko 34. Razem ze mną wsiadło może dziesięć osób i kolejne kilka przy przystanku pod lotniskiem Berlin-Schönefeld. Zaraz za Berlinem ponownie zasnąłem budząc się dopiero w Polsce na pseudo autostradzie A18. Brak pasa awaryjnego, ograniczenie prędkości do 70km/h, dziury, wyboje i nierówne połączenia betonowych płyt to łagodnie rzecz ujmując niezbyt pozytywna wizytówka Polski na dzień dobry od granicy. Męczarnie zakończyły się tuż przed wjazdem na A4, gdzie ponownie można było przymknąć oko. We Wrocławiu byłem po 12:30, następnie półgodzinne oczekiwanie na PKS do Jeleniej Góry. W niedzielę po południu pasażerów z większym bagażem nie było zbyt wielu, więc chociaż raz mogłem włożyć karton z rowerem i torbę w bagażniku po prawej stronie autobusu, od której się wsiada. Przeważnie, kiedy jadę w ten sposób to jest na tyle mało miejsca, że z moim dużym bagażem muszę się pakować i wypakowywać od strony ulicy. W każdym razie po 15:10, czyli mniej więcej po osiemnastu godzinach od wejścia na lotnisko udało się wrócić do domu i zakończyć trochę jak na mnie krótką wyprawę po Islandii 🙂