Relacja Alaska

#1, Anchorage – Meadow Lakes, 109km
Po nocy spędzonej na lotnisku, jeszcze na długo przed świtem wyruszyłem w podróż na północ. W Anchorage przejechałem przez centrum i zahaczyłem o pomnik Cook’a, z którym „widziałem” się też na Hawajach w zeszłym roku. Nawet w mieście zalegają spore ilości śniegu, a odśnieżone są tylko główne drogi. Miejscami na poboczach leżą dwumetrowe zaspy, jest też sporo zwężeń przez co jazda rowerem wymaga zjechania bliżej środka jezdni. Czarne drogi czasami zmieniają się w lodowe pułapki i muszę bardzo uważać żeby niewydzwonić. Na wyjeździe z miasta musiałem szukać alternatyw ponieważ główną Highway nie można jechać rowerem. Uświadomił mi to miły Pan policjant, który zainteresowany wyprawą z żalem pokazał mi najbliższy zjazd. Droga rowerowa prowadząca wzdłuż głównej „1” do miasteczka Eagle River o dziwo ośnieżona. W półtora metrowej szerokości korytarzach śnieżnych jechało się całkiem przyjemnie, miejscami było trochę nawianego śniegu co utrudniało jazdę. Oponki 1’60 z bardziej agresywnym bieżnikiem dają radę. O ile nie będzie 8-10cm i więcej świeżego puchu to pojadą na wszystkim. Na śniadanie zatrzymałem się w restauracji Pancake House, gdzie oczywiście zamówiłem amerykańskie naleśniki, do tego jajecznica i coś jak nasza mortadela na gorąco. Jasno zrobiło się dopiero około 8:15, a z każdą godziną niebo zyskiwało na błękicie. Już od Anchorage widać niezbyt wysokie szczyty. Po drodze dwa razy wjechałem na wysokość około 300 metrów n.p.m. i przekroczyłem most na rzece Knik River. Po skrzyżowaniu dróg 1 i 3 ruch samochodowy jakby trochę zmalał, część aut pojechała w kierunku Palmer, a ja na obrałem cel na Fairbanks. Popołudniu miałem pierwszy kryzys, zmęczenie podróżą i jazdą od rana wymusił dłuższy odpoczynek. Zdałem sobie sprawę, że jadę przecież z przyczepą i mam po nad 40kg w sprzęcie. Reszta dnia na spokojnie do 100km, które osiągnąłem około 17:00. Ostatni odcinek dnia płaski i z lekkim wiatrem w plecy, co pozwoliło wykręcić jeszcze kilka kilometrów. Tuż przez zmrokiem zjechałem z drogi i rozbiłem namiot za małą stacją paliw. Pierwszy dzień na Alasce i pierwszy pełny dzień jazdy za mną. Nie jest zimno, nie jest niebezpiecznie, a kierowcy najlepsi w US.

Meadow Lakes – Trapper Creek, 118km
Zegarek sportowy zamiast licznika rowerowego, czapka zamiast kapelusza, termosy zamiast bidonów, a reszta sprzętu większa i cięższa niż zwykle, czyli wyprawa rowerowa w zimowym wydaniu. Moja pierwsza śnieżyca na Alasce za mną, przejechany dystans w niełatwych warunkach też niezły. Wieczorem zasnąłem zaraz po tym jak się ułożyłem w śpiworku. Na chwilę przebudziłem się koło 2:00, bo jakiś samochód podjechał na stację zatankować, już wtedy sypał śnieg. Do rana trochę mnie zasypało… Złożenie całego sprzętu zajęło mi rano prawie pół godziny, to najgorsza część dnia i najłatwiej jest wtedy zmarznąć. Wieczorem przynajmniej mogę się schować do namiotu, a rano trzeba się rozgrzewać jadąc. Cały poranek i część popołudnia sypało z różną intensywnością. Rano widziałem dwa jadące równolegle pługi, potem te same przejechały dopiero po 16:00 jak już śnieg przestawał sypać. Po odśnieżonej drodze jechało mi się dużo łatwiej i szybciej. Napęd w rowerze nie miał dziś prostego dnia, wszystko lepiło się do łańcucha i zębatek. Pługi sypią tutaj drogi ziemią, nie solą czy piaskiem. To również na niekorzyść łańcucha. Od rana zauważyłem znacznie mniejszy ruch samochodowy niż to było wczoraj. Chwilami nic nie jechało nawet przez parę minut, a średnio jakieś auto przejeżdżało do około minutę. Wczoraj przed wieczorem udało mi się wypatrzeć dwa łosie, dziś rano kolejne cztery. Śmiesznie się poruszają, ale słyszałem dziś, że mogą być wredne i czasem atakują ludzi… Nocleg w namiocie na wyjeździe z wioski Trapper Creek koło stacji paliw.

#3, Trapper Creek – Georges Parks Hwy Parkingu, 110km
Początek dnia bardzo powolny, długo się rozkręcałem, to chyba pierwsze oznaki zmęczenia. W nocy dosypało kolejne 5cm śniegu, ponowne odśnieżanie roweru i namiotu o poranku. Brakuje mi zmiotki do odśnieżania roweru, ten ciągle się lepi co sakw i osprzętu. Rano musiałem się wrócić na drugi koniec wioski Trapper Creek do stacji paliw która była czynna od 7:00. W środku zjadłem śniadanie, wypiłem kawę, kupiłem mały kartusz gazowy. Niestety wifi byli niedostępne, więc relacja musiała poczekać. Przed południem w końcu zaczęło się przejaśniać, popołudniu nawet chwilami wyszło słońce. Kiedy się przejaśniło mogłem podziwiać góry, jednak samego masywu i szczytu Denali jeszcze nie udało mi się dziś zobaczyć. Przez śnieg i lód na drodze praktycznie nie ma dziur i nierówności. Pod tym względem jedzie się całkiem przyjemnie. Oczywiście jazda po śniegu to dodatkowe opory, więc trzeba włożyć więcej wysiłku w kręcenie pedałami.
Na parę godzin wjechałem do Parku Stanowego Denali. Ruch samochodowy zanika na dłuższe chwilę, a ciężarówki i pługi słychać z kilometra. Od Trapper Creek do wioski Cantwell wszystko pozamykane i zaczęło mi brakować wody. Koło jednego z hoteli spotkałem właściciela, który też roweruje. Dał mi wodę i pozwolił skorzystać z wifi. To kolejna osoba która powiedziała mi żebym uważał na łosie.. a misie śpią. Pod koniec dnia miałem mały problem ze znalezieniem miejsca na namiot. Wzdłuż dróg ponad metrowe zaspy i niewiele odśnieżonych parkingów i prostopadłych uliczek. Nocleg w namiocie na kawałku parkingu za historycznym mostem Hurricane Gulch Brigde.

#4, George Park Hwy Parking – Denali Park Road, 103km
Najmroźniejsza noc jak to tej pory, a to wciąż skromne -16°C o poranku. Taki wstęp do prawdziwych mrozów. Najgorszy moment dnia to wyjście z ciepłego śpiworka i składanie namiotu. Najłatwiej wtedy zmarznąć. Podczas jazdy jest mi wciąż albo za ciepło albo za zimno… Szukam idealnego układu ubioru, ale to chyba niemożliwe. Musiałbym się przebierać na każdym zjeździe i podjeździe. Do południa podjeżdżałem pod niewysoką przełęcz Broad Pass. Pogoda dopisywała. Mroźne powietrze, słońce i lekki wiatr przez większość dnia. W Cantwell w końcu mogłem na chwilę usiąść, ogrzać się i wypić gorącą kawę w jedynej czynnej w wiosce stacji paliw. Dalej wjechałem w wąska dolinę rzeki Nenana i zamiast nadrabiać kilometry, walczyłem z przednim wiatrem na zjeździe. Mocno mnie spowalniał. Na trasie zatrzymał się nawet miejscowy Trooper, pytał czy wszystko ok. Wystarczy że na chwilę się zatrzymam na przerwę i zaraz kierowcy pytają czy u mnie w porządku. Drugi dzień z rzędu nie widziałem łosi… Szkoda .. Sprzęt póki co działa bez zarzutu, ale o tym chyba skrobnę osobny post. Dwa dni do Fairbanks.

#5, Denali Park Road – Nenana, 108km
Wieczorem, kiedy dojechałem do wioski liczyłem na chwilę w restauracji i ciepły posiłek, niestety wszystko na sezon zimowy było zamknięte. A zapowiadała się z mroźna noc… Zobaczyłem światła koło jakiegoś dużego hotelu i zapytałem czy mogę się chwilę ogrzać… A dostałem pokój, kolację i mogłem wziąć prysznic. Chłopaki z jakiejś firmy serwisowej na drogę zorganizowali mi jeszcze trochę prowiantu. Po nocy w ciepłym pokoju z chęcią ruszyłem w trasę. Do miasteczka Healy było lekko w dół z kilkoma krótkimi podjazdami. W sam raz żeby się na nich rozgrzać. W wiosce Healy przed stacją paliw małą dziewczynka zapytała mamę czy może mieć ze mną zdjęcie… No i ma. Znów, otwarte były tylko stacje paliw i sklep, restauracja dopiero wieczorem. Tutaj sezon zimowy to martwy sezon. Pogoda znów dopisała. Było mroźnie, ale słonecznie i prawie bez wiatru. Do miasteczka Nenana po drodze minąłem tylko jeden zajazd, który akurat czynny był od 15:00, kiedy akurat podjechałem. W Clear zamówiłem herbatę i frytki. Pije za dużo kawy, więc zamówiłem herbatę. Podczas zamówienia kelnerka spytała czy chcę mrożoną. Do Nenana już miałem prosty, płaski i szeroki odcinek drogi. Nawet dwa pługi przejechały to mogłem grzać pasem awaryjnym. Koło 19:00 dojechałem do miasta Nenana, gdzie zatrzymałem się na stacji paliw. Zjadłem kolację, ogrzałem się i rozbiłem namiot za stacją. Rano będę mógł liczyć na kawę przez dalszą jazdą.

#6, Nenana – Ester, 90km
Żarty się skończyły, zaczęła się zima. W nocy i o poranku mróz naprawdę przycisnął. Od razu znacznie pobiłem swój rekord spania w namiocie w minusowej temperaturze. Do tej pory było to około -17°C w Andach na 5300 metrów n.p.m. w 3-sezonowym śpiworze. Teraz warunki dwa razy trudniejsze, ale za to w dedykowanym na takie temperatury sprzęcie. Puchowy śpiwór AURA by YETI spisał się świetnie, a jego limitów do -45°C wolałbym jednak nie testować. Ponownie najbardziej wychłodziłem się podczas pakowania sprzętu do sakw, tego ominąć się nie da. Cięgle irytują mnie ogromne straty czasowe, w zimie wszystko zajmuje dwa razy więcej czasu. Ubieranie, pakowanie, przebieranie… Nawet chwilowy postój żeby wyciągnąć coś z sakwy zabiera kilka minut. Dobrze, że spałem za stacją paliw w Nenana i rano o 7:00 mogłem wejść do środka, ogrzać się i dzień rozpocząć od śniadania wewnątrz budynku. Zanim wyruszyłem w trasę, pierwszy raz podczas wyprawy założyłem zimowe spodnie i drugą parę ciepłych skarpet. Pomimo silnego mrozu na podjazdach trochę się przegrzewałem, wymuszało to krótkie postoje i chwilowe rozpinanie kurtki. Kombinowałem sporo z maską, kominiarką, chustą. Raz marzł mi nos, a raz parowały i zamarzały szkła okularów. W rowerze przymarzła mi manetka tylnej przerzutki i miałem problem wrzucać lżejsze przełożenia, płyn hydrauliczny w hamulcach też mocno zgęstniał. Dobrze, że nie osiągam znacznych prędkości, bo hamulców prawie nie miałem. Opory na śniegu, opory opon i masa zestawu wyprawowego spowalniają, ale też sprawiają, że mam dobrą przyczepność na większości rodzajów śnieżnych nawierzchni, poza lodem oczywiście… Po całym dniu jazdy i pokonaniu dwóch wzgórz dojechałem do Ester, to takie przedmieścia Fairbanks. Najpierw zajechałem na stację paliw żeby się ogrzać, napić i uzupełnić trochę kalorii. A potem udałem się do domu Erin, która poprzez portal Warmshowers przygarnęła mnie na odpoczynek. Podczas kolacji miałem okazję spróbować mięsa łosia. Na Alasce nie można kupić mięsa łosia, tak jak na przykład mięsa kangura w Australii, które wystarczy wziąć z półki w markecie. Tutaj można je dostać od myśliwego, który się nim dzieli. Pierwsza część wyprawy za mną, dotarłem z Anchorage do Fairbanks, jutro dzień odpoczynku, a potem dalsza jazda na północ. Do celu w Deadhorse/Prudhoe Bay dokładnie 807 kilometrów na które mam 10 dni jazdy.

#7, Ester, Dzień przerwy, 0km
Mój jedyny wolny od jazdy dzień podczas obecnej wyprawy spędziłem bardzo leniwie. Nie zwiedziłem nawet centrum Fairbanks. Byłem tylko w campusie i w Muzeum Północy Uniwersytetu Alaska. Będąc w muzeum zobaczyłem plakat ze znajomym autobusem. Okazało się, że jest możliwość zobaczenia go na żywo i to bez pieszej wędrówki w dzicz. Swoją drogą przedwczoraj przejeżdżałem przez wioskę Healy, niedaleko której zaczyna się szlak Stampede Trail. Magiczny autobus Aleksandra SuperTrampa kojarzy chyba każdy, kto oglądał film Into the Wild. Dla bezpieczeństwa turystów, którzy chcieli dotrzeć do pierwotnego miejsca postoju autobusu na szlaku Stampede Trail został on przeniesiony w czerwcu 2020 roku i powrócił do Fairbanks. Od dwóch lat można obserwować renowację autobusu, która odbywa się na Uniwersytecie Alaskańskim w Fairbanks. Niesłychany zbieg okoliczności, że podczas mojej wyprawy przez Alaskę miałem okazję zobaczyć słynny „Bus 142”. Autobus stoi w garażu jednego z budynków uniwersytetu (nr.28) i powoli jest dostosowywany do udostępnienia jako eksponat. Swego czasu Into the Wild był moim ulubionym filmem o podróżowaniu i niezwykłą inspiracją. W Muzeum w Fairbanks można zobaczyć wszystkie zwierzęta jakie naturalnie występują na Alasce, galerię sztuki natywnych mieszkańców, jak i dowiedzieć się nieco o początkach kolonizacji czy panującej także i tutaj gorączce złota. Mnie najbardziej zainteresowały największe zwierzęta, jak niedźwiedzie, wilki, muskox czy czaszka i kły mamuta alaskańskiego. Niedźwiedź brunatny o wysokości dziewięciu stop czyli około 2,7 metra wysokości robi wrażenie już na wejściu.

#8, Ester – Parking/Camping
Rano pożegnałem Erin i jej chłopaka i ruszyłem w dalszą drogę na północ. Początek jazdy nie był zbyt udany. Najpierw zgubiłem tylną lampkę, potem musiałem się kawałek wracać bo przejechałem jedno skrzyżowanie za dużo. A jeszcze dalej był zaraz jazdy dla rowerów na głównej Highway, mimo że jeździło tam tylko kilka samochodów na minutę. W najbardziej na północ wysuniętym Walmart w USA zrobiłem zakupy za ponad 60$, kupiłem też zimowy kartusz gazowy i komplet lampek do roweru, nie było samej tylnej. Za Fairbanks zaczęły się podjazdy ale po dniu odpoczynku nogi dobrze pracowały. Przerwa dobrze wpłynęła też na głowę i dalszą motywację do jazdy. Zatrzymałem się na ostatniej stacji paliw przed Dalton Highway na kawę i śniadanie w Fox. W południe zrobiło się całkiem przyjemnie, do tego stopnia, że na dłuższym podjeździe musiałem ściągnąć puchową kurtkę bo się grzałem. Zajechałem jeszcze na frytki i herbatę do restauracji HillTop, który głównie służy jako zajazd dla ciężarówek. Od Fairbanks mijały mnie już głównie ciężarówki. To była moja ostatnia szansa na wifi, niestety nie udało mi się połączyć, był problem z konfiguracją. Następna szansa na wifi dopiero w Yukon River Camp. Ostatnio woda zamarzła mi nawet w termosach, więc teraz na termosy wkładam rękawice których aktualnie nie używam, dobry sposób na przedłużenie wysokiej temperatury w termosie na mrozie. Kierowcy nie mają tutaj łatwego życia. Jazda ciężarówkami po tak zaśnieżonych i zalodzonych drogach wymaga ponadprzeciętnych umiejętności. Zrobiło się spokojnie, więc mogę wsłuchiwać się w ciszę podczas jazdy. Czasem przeleci samolot, czasem ptak, ale ciężarówka potrafi narobić mega hałasu, zwłaszcza jak hamuje retarderem. Brakuje mi muzyki, ale MP3 popsuła mi się tuż przed wyjazdem, a poza tym muszę nasłuchiwać nadjeżdżających ciężarówek. Chłopaki gnają bez odpuszczania. Droga Eliott Highway była już całkowicie zaśnieżona, ubity śnieg jest tylko posypany małymi kamykami. To widocznie jedyny i najlepszy sposób na lepszą przyczepność tutaj. W sumie jazda po takiej nawierzchni nie różni się to zbytnio od szutru. Jest nierówno, tylko na szutrze się kurzy, a tutaj jest ślisko. Od samego Anchorage kierowcy i pasażerowie samochodów robią mi zdjęcia i kręcą filmy jak jadę. Tym razem chyba jednak nie zestaw rowerowy z przyczepą wzbudza podziw, a wariat z Polski na rowerze na Alasce w zimie. Po 17:00 udało mi się zdobyć przełęcz Snowshore Pass, jakieś 600 metrów n.p.m. To rozwidlenie szlaków pieszych i granica obwodów. Potem miałem już głównie zjazd do parkingu na którym planowałem nocleg po 60 milach. Tuż przed zjazdem na parking zauważyłem nitkę rurociągu alaskańskiego. Na pewno nie po raz ostatni.

#9, Parking/Camping – Dalton Highway Parking
Noc mroźna, jakieś -18 i znów cały namiot zamarznięty. Początek dnia kiepski, powoli się rozkręcałem. Po 4 milach minąłem zamknięty budynek Arctic Circle Trading Post, to głównie sklep ale w zimie niestety zamknięty. Do południa sporo sypało i drogi robiły się białe. Coraz więcej stromych podjazdów męczą mięśnie nóg. Szybko dziś skończyła mi się woda, więc musiałem nagotować sobie ze śniegu. W pół godziny wyszły dwa termosy. Dobry patent, ale zbyt czasochłonny. I tak ledwo wyrabiam się z kilometrami, a jadę godzinę przed wschodem i godzinę po zachodzie. Z drugiej strony nie lubię jechać po ciemku bo tracę na widokach. Popołudniu pożegnałem drogę numer 2 czyli Etiott Highway i wjechałem na kultową Dalton Highway. Ta poza znakiem powitała mnie szutrem i ostrym podjazdem w górę. Od znaku jakieś 666km do celu w Prudhoe Bay, kawał drogi. Przy kolejnym znaku z Dalton Highway „napadła” mnie grupka Azjatów jadąca busem na północ. Obfotografowali mnie z każdej strony, a przecież to nie ja tutaj jestem atrakcją turystyczną. Przynajmniej dali mi trochę wody, więc nie musiałem znów gotować śniegu. W zimie po szutrze zmieszanym ze śniegiem jest lepsza przyczepność niż na asfalcie, a nierówności nie są tak odczuwalne. Nocleg z namiocie na jakimś nieodśnieżonym zjeździe z drogi głównej na 17 mili. Bardzo słaby dzień pod względem kilometrów, będzie trzeba nadrabiać w następne dni w miarę możliwości… O ile się da.

#10, Dalton Highway parking
Wieczorem ponownie na moim termometrze -18°C i rano tak samo, z tym że w nocy dosypało trochę śniegu. Znów problem z kondensacją pary, więc śpiwór i namiot lekko przymarznięte. W dzień w sumie mam ten sam problem na kurtce, czapce, kominie i bluzie. Od wczoraj sporo podjazdów i zjazdów oraz rwane tempo mocno mnie męczy w połączeniu z mrozem i ciężkim rowerem. Dziś zatrzymał się nawet kierowca ciężarówki z pytaniem czy u mnie ok… Miło, wielki gość w dosłownym tego słowa znaczeniu. Popołudniu w dojechałem do rzeki Yukon, przejechałem drewniany most i usiadłem w ciepłej restauracji Yukon River Camp. Zamówiłem sałatkę z kurczakiem, wziąłem kawę i muffina, razem ponad 25$. Wifi niestety było płatne i z tego co słyszałem bardzo wolne, więc nie skorzystałem. Naładowałem baterie, posiedziałem godzinę w cieple i ruszyłem dalej w trasę. Rzeka Yukon River przeogromna, porównać ją mogę chyba tylko do Missisipi którą przekraczałem wiele lat temu. Cała rzeka oczywiście skuta lodem i pod warstwą śniegu. Po drugiej stronie rzeki Yukon już mniejsze wzniesienia i lżejsza jazda. Nie ma aż takich nachyleń jak przez ostatnie dwa dni. Może znów złapię rytm 60 mil na dzień. Wydawało mi się, że część lasu jest po pożarze. Drzewa iglaste na trasie bardzo małe, skarłowaciałe, podobnie przydrożne brzozy. Ciężarówek znów jakby mniej i z tego co widzę to jeżdżą takimi rzutami, konwojami. Czasami nawet przez godzinę nie jeździ nic. Do koła podbiegunowego jeszcze 60mil. Nocleg standardowo w namiocie na parkingu przy Dalton Highway. Od dwóch nocy mam problem z namiotem. Gumki łączące rurki stelaża dość mocno się ponaciągały i już tak fajnie stelaż nie „łączy” się w całość praktycznie sam. Staram się je trochę naciągnąć na końcówkach stelaża, póki co nie chce ich ucinać, może namiot uda się zareklamować. To namiot 3-sezonowy i w sumie nie powinien być wykorzystywany w tak zimnych nocach, ale z drugiej strony namiot tej klasy powinien wytrzymać dłużej niż 10 nocy… No chyba że są jakieś gumki do stelaża w wersji zimowej… 

#11, Dalton Highway Road
Noc bardzo mroźna z temperaturą poniżej 30°C. Ciężki poranek, nie chciałem wychodzić z namiotu. Podczas pakowania sprzętu do sakw, lekko odmroziłem sobie kilka palców u rąk. Chwila bez rękawic puchowych i niestety takie są skutki. Na drodze prawdziwy rollercoaster, raz w górę, a raz w dół. Strasznie męczące. W południe nie miałem wody, chciałem zagotować śnieg, ale okazało się że kuchenka też zamarzła. Wodę dostałem od jednego z kierowców ale przez postój znów zmarzłem. Zjazd w dół z odcinka Beaver Slide był mocno emocjonujący. Długa kilometrowa prosta i jakieś 10% nachylenia po śnieżno-lodowej nawierzchni. Kilka razy mnie nieźle zarzuciło i już myślałem że będzie orzeł na drodze. Popołudniu udało mi się przekroczyć koło podbiegunowego, po raz drugi z życiu. Wcześniej w godzinę popsuła się pogoda, słońce i góry schowały się za chmurami i znów zaczęło sypać. Mam nadzieję, że to chociaż zwiastuje ocieplenie. Niektóre odcinki dróg są naprawdę dobrze odśnieżone, chwilami jadę po samym szutrze lub asfalcie w zależności od aktualnej nawierzchni. A ta się często zmienia… Nocleg ponownie w namiocie, przy drogowym parkingu.

#12 Dalton Highway, 128 mila
Ociepliło się. Rano tylko -16°C. W nocy aż zrobiło mi się za ciepło w śpiworku i w ciuchach, które na siebie na ubierałem wieczorem. Poranne składanie namiotu nie było już tak traumatyczne. Zaraz potem miałem podjazd, więc także było ciepło. Wczoraj pod wieczór zauważyłem spadek ciśnienia w przedniej oponie. Chciałem dopompować ale pompka też przymarzła. Najpierw musiałem przesmarować pompkę, a dopiero potem rozgrzać wentyl. Wydawało mi się, ze to właśnie tylko z wentylem jest problem, bo początkowo powietrze schodziło bardzo pozwoli. Być może stwardniała gumka na wentylu. Przesmarowałem ją olejem do łańcucha i napompowałem dętkę. Niestety nie zajechałem daleko, opona znów zrobiła się miękka i musiałem zmienić dętkę. Przy -15°C to nie taka łatwa czynność. Szczególnie męczyłem się z nałożeniem opony na obręcz. Zmarznięta guma opony była twarda i dopiero z pomocą łyżek mi się udało.
Po wczorajszych wzgórzach dziś było trochę bardziej płasko, jednak przed samym Coldfoot znów było kilka krótkich stromych wzniesień. Od rana nie mogłem się doczekać dojazdu do Coldfoot i dłuższej chwili w ciepłym pomieszczeniu. Na zjeździe w dolinie do rzeki Koyukuk River zaczęło mocno wiać z przodu, znów musiałem się dozbrajać w ubranie. W Coldfoot tylko kilka budynków, stacja paliw, całodobowa restauracja, jakieś pokoje do wynajęcia. Cały wieczór spędziłem w restauracji grzejąc się i pisząc zaległe posty. Wifi płatne 3$ za 10 minut. Restauracja jest czynna całą dobę, więc rano mogłem w cieple zjeść śniadanie i wypić kawę. Małe rzeczy a cieszą. Od Coldfoot do Deadhorse już „tylko” 244 mile czyli niecałe 400km. Muszę zdążyć w 5 dni, a potem szybko dostać się do Anchorage na powrotny przelot do Polski. Nie lubię takiej presji czasowej, zupełnie zaburza to przyjemność podróżowania. Kierowcy w Coldfoot mówili coś o lawinie na przełęczy Atigun Pass i chwilowym braku możliwości przejazdu przez przełęcz. Mam nadzieję, że się z tym uporają szybko.

#13, Dalton Highway, 175 mila, 118km
Po nocy w Coldfoot, wieczorze w cieple i śniadaniu w restauracji rozgrzany ruszyłem w dalszą trasę wciąż kierując się na północ. Rano tylko -13°C. Nie po raz pierwszy zauważyłem, że po dłuższym rozgrzaniu powraca energia i chęć do jazdy. Wysoki mróz bardzo negatywnie wpływa na ogólne samopoczucie i organizm podczas całodziennych aktywności. Podobny przypływ energii miałem po nocy w domu w Fairbanks i przerwie w cieple w Yukon River Camp. Tego dnia jednak miałem same dobre chwile aż do wieczora. Taki dzień zdarza się tylko raz podczas każdej wyprawy. Nogi niosą, głowa chce do przodu, piękna pogoda i fantastyczne widoki na Góry Brooks’a. No i jeszcze wykręciłem grubo ponad 100km, zahaczyłem o wioskę Wiseman, wjechałem do obwodu North Slope i podjechałem do połowy przełęczy Atigun Pass na około 1050 metrów n.p.m. Nie licząc końcówki dnia, droga od Coldfoot bardzo łatwa i płaska. To najłatwiejszy odcinek na całej drodze z Fairbanks. Dopiero, gdy rozpoczął się podjazd na przełęcz zrobiło się lekko pod górę. Cały dzień jazdy w dolinie rzeki Koyukuk River z fantastycznymi widokami na góry pasma Brooks.
Z ciekawości zajechałem jeszcze do osady Wiseman, jakieś 16 mil na północ od Coldfoot. Musiałem trochę wrócić ale nie żałowałem. Historyczna osada to tylko kilka domów i 22 stałych mieszkańców. W jedynym otwartym pensjonacie dostałem od niemieckich właścicieli kawę i naleśnik. Na 200 i 201 mili mogłem podziwiać naprawdę piękny szczyt. Olbrzymi masyw, blisko drogi, ośnieżony z zamarzniętymi wodospadami. Top10 najpiękniejszych szczytów świata. Koło niezamieszkałej osady Dietrich skończył się asfalt. Zaczęło trochę rzucać rowerem na nierównościach. Chwilami tarka, a czasem szklanka na drodze. Po drodze zatrzymał mnie jeszcze na chwilę profesor Knut, biolog z Deadhorse. Chciał poznać historię mojej podróży, a kilka minut rozmowy uczciliśmy wspólnym zdjęciem.  Nocleg na wysokości 1075m n.p.m. koło bazy „drogowców” Chandalar Stadion. Wbrew pozorom Dalton Highway Road wcale taka odludna nie jest. Dwie wioski, stacje pomp, bazy drogowców, stacja badawcza, na końcu miasteczko Deadhorse, a do tego mnóstwo ciężarówek wiozących paliwa i materiały do pól naftowych, zwykli turyści i samochody ochrony rurociągu. Masa ludzi.

#14, Station Chandalar – Sag River Station, 110km
Przyjemne -11°C o poranku na 1075m n.p.m. zapowiadało ładny dzień. Niestety z namiotem przygód ciąg dalszy. Rano okazało się, że jedno z połączeń stelaża pękło i trochę zdeformowało to namiot. Musiałem głęboko spać, bo nic nie słyszałem. Aluminiowa rurka pękła w jednym miejscu i jeden ze stelaży nie spełnia już swojej roli. Na kilka dni przed końcem wyprawy. Dzień od razu rozpocząłem od podjazdu na przełęcz Atigun Pass. Do przełęczy miałem tylko 5mil i jakieś 350 metrów w górę. Niezbyt wiele. Myślę, że znów miałem trochę szczęścia bo podjazd od strony południowej ma Atigun Pass wydawał mi się łatwiejszy od zjazdu po stronie północnej.
Na przełęczy niestety brak znaku z informacją o miejscu i wysokości. Przełęcz ma zaledwie 1444 metry n.p.m. wysokości i jest najwyższą przełączą drogową na Alasce. Z przełęczy szybko uciekałem, wiatr hulał z całą siłą, ale od zjazdu w dolinę miałem wiaterek w plecy. Pogoda dalej sprzyja, lekki mróz, dobra widoczność, trzeba korzystać i kręcić ile się da. Po drugiej stronie przełęczy już inny świat. Brak drzew, mniej śniegu, prawdziwa tundra. Tylko jakieś wystające krzaki i trawy pokryte cienką warstwą zmrożonego śniegu. Po drodze minąłem kolejną stacje pomp do rurociągu, to już chyba trzecia… Z każdym kilometrem wyjeżdżałem z długiej doliny i oddalałem się od pasma gór Brooks’a. Pasmo w sumie przejechane w dwa dni, przełęcz parę godzin. Z powodu braku wody zajechałem do stacji badawczej Toolik Lake Field Station. Sporo tam jeszcze restrykcji pocovidowych, ale wodę dostałem, kilka snacków też. W dolinie rzeki Sag pod wieczór zerwał się silny wiatr i zastanawiałem się nad noclegiem. Pęknięty stelaż nie zachęcał do spania w namiocie. Podjechałem do drogowców na 305 mili z pytaniem o nocleg w wewnątrz budynku. Zaproponowali mi w sumie tylko podłogę w garażu. Ale było ciepło, sucho, mogłem wziąć prysznic, podładować elektronikę. Wysuszyłem też namiot i częściowo naprawiłem pęknięty stelaż. Być może przyda się jeszcze na jutrzejszy ostatni nocleg przed Deadhorse. Chłopaki opowiadali, że w tym sezonie zimowym było pięciu rowerzystów na drodze Dalton Highway Road. To znaczy ja jestem piąty. Czwarty, na fatbike z odmrożeniami trafił do szpitala w Fairbanks. Musiał mieć fatalne warunki pogodowe. 112 mil do Deadhorse.

#15, Sag River Station – 367 mila
Noc z garażu drogowców dość męcząca… Sucho, ciepło, ale dość głośno od wentylatorów i jasno od świateł. Nie ma jednak co wybrzydzać, lepsza taka noc jak spanie na mrozie i wietrze w popsutym namiocie. Chłopaki wyruszali do pracy po 6:00, więc i ja musiałem dzień zacząć wcześniej, przed wyjazdem dostałem jeszcze kubek kawy. Namiot mam suchy i ładnie spakowany, więc zastanawiam się nad kolejną nocą tylko w śpiworze, bez składania namiotu. Przed samym wyjazdem mechanik z warsztatu owinął mi jeszcze pęknięty stelaż drutem, w razie jakby była potrzeba przespania w namiocie w ostatnią noc, to lepiej żeby był sprawny. Nigdy nie wiadomo. Do południa sporo niewielkich wzniesień i jazda pomiędzy rurociągiem, a rzeką Sag River. W sumie już jestem prawie pewien, że uda mi się jutro dotrzeć do Deadhorse i pokonać całą Dalton Highway Road w zimie, więc i motywacja wciąż wysoka. Sądziłem, że po zdobyciu przełęczy Atigun Pass morale trochę siądzie… Z pewnymi wyjątkami zaczyna być podobnie jak na argentyńskiej pampie w Patagonii. Coraz bardziej płasko, żadnych drzew, tylko jakieś wystające krzaki i trawy pokryte cienką warstwą zmrożonego śniegu. Nudnawo … Tam przynajmniej guanako biegały stadami, a tutaj nawet żadnego karibu nie widziałem karibu. Kiedy na chwilę przystanąłem obok zatrzymał się ochroniarz rurociągu, a że wieść o wariacie z Polski na rowerze dotarła już do Deadhorse, wręczył mi kanapkę, banana, donuty i wodę. Ostrzegł mnie też przed zbliżającą się burzą śnieżną. I rzeczywiście od 14:00 zachmurzyło się i zaczęło mocniej powiewać od zachodu. Potem zaczęło sypać i zrobiła się mała zawierucha. Chyba tam na pożegnanie z Alaską, żeby było co wspominać. Dziś planowałem podjechać możliwie blisko Deadhorse, aby jutro popołudniu już odpoczywać. Na 49 mil przed Deadhorse, jak tylko zaczęło się ściemniać starałem się rozbić namiot w zawiei i w intensywnych opadach śniegu. Jakaś odśnieżona zatoczka blisko drogi, w pobliżu małego jeziora. Wiało, sypało, widoczność była kiepska, więc nie chciałem kierowcom ciężarówek utrudniać pracy… Już po zmroku zatrzymało się jakieś auto, i ktoś pytał czy u mnie ok. Ostrzegł też że w nocy może silnie wiać. Podziękowałem i poszedłem spać.

#16, Dalton Highway Road, Deadhorse, Prudhoe Bay
W nocy nieźle powiało i ładnie mnie zasypało. Rower zakopany po całe koła i sakwy. Wieczorem chowałem się przed wiatrem za hałdą śniegu, żeby chociaż trochę zniwelować podmuchy, ale nie spodziewałem się, że namiot będzie zaporą dla śniegu i tak się nagromadzi w pobliżu namiotu, głównie na rowerze. Rano pogoda zaczęła się poprawiać, przestało sypać i wiatr się trochę uspokoił. Nieco więcej czasu niż zwykle zajęło mi usunięcie śniegu z roweru. Od rana do popołudnia, powoli i spokojnie zmierzałem do celu swojej wyprawy w Deadhorse. Końcówka płaska, z przednio-bocznym wiatrem z zachodu. Jak zawsze podczas krótkich wypraw, najlepiej jeździło mi się przez ostatnie kilka dni, kiedy już organizm przystosował się do codziennego wysiłku i warunków pogodowych. Tuż przed Deadhorse udało mi się jeszcze wypatrzeć Muckoxa, a w samej osadzie całkiem ciekawskiego lisa. Szczerze mówiąc, chętnie zostałbym tu jeszcze trochę… Gdybym miał jeszcze czas i zapasy to pewnie pokusiłbym się pojechać dalej na północ lodowym szlakiem do Barrow. To by dopiero się kierowcy ciężarówek wkurzali. W Deadhorse tak naprawdę nie ma nic ciekawego do zobaczenia i zwiedzania. Jeden sklep, dwie małe stacje paliw, kilka hoteli i lotnisko. Obok zamknięta dla osób z zewnątrz zatoka Prudhoe Bay i pola roponośne. Oczywiście za odpowiednią opłatą można wynająć busa z kierowcą i podjechać na przykład brzeg Morza Beauforta czy nawet do przylądka Oliktok. Nocleg w hotelu Aurora w Deadhorse. Cena za nocleg 175$, ale jeść można do oporu. To głównie hotel dla kierowców ciężarówek i okolicznych pracowników, więc może uda mi się znaleźć jakiś transport z powrotem do Fairbanks. Wyprawa zakończona, czas na małą refleksję, podsumowania i powrót do Polski. Cieszę się, że podobnie jak nie osiągnąłem wciąż swoim limitów wysokościowych na rowerze, tak nie zbliżyłem się jeszcze do granic wytrzymałości minimalnych temperatur na wyprawie zarówno pod względem jazdy, jak i biwakowania.

#17, Deadhorse
Może i jest to wyzwanie dojechać na rowerze do końca Dalton Highway Road w zimie, ale podobnym jest wydostać się z Deadhorse. Po nocy w hotelu i wygodach o jakich mogłem tylko pomarzyć podczas spania pod namiotem, chciałem wyjechać z końca świata i wrócić do Fairbanks. Jedynym wyborem pozostał samochód, tylko z powodu braku czasu opcja powrotu rowerem nie wchodziła w grę. Nawet zapasy mogłem w zrobić sklepie w Deadhorse i hotelowej restauracji. Przelotu ze względu na cenę, też nie brałem pod uwagę, a to jakieś 500$. Sądziłem, że uda mi się załapać na jakiś transport, wiele pustych ciężarówek wracało na południe, mijało mnie mnóstwo pickup’ów. Chciałem też zobaczyć drugi i ostatni raz odcinek który przejechałem rowerem, tym razem z perspektywy pasażera samochodu. Tego dnia niewiele jednak było wyjeżdżających z Deadhorse na południe, a jeden z kierowców ciężarówki, którego spotkałem w hotelu Aurora, powiedział mi, że kierowcy mają odgórny zakaz zabierania pasażerów. Mimo wszystko, stanąłem na wyjeździe z Deadhorse i próbowałem „łapać” na stopa auta jadące jedyną przecież drogą na południe do Fairbanks. Zatrzymało się tylko kilku kierowców zagadać i spytać jak minęła mi wyprawa, bo część osób śledziła moją podróż już od Fairbanks. Social Media mimo ograniczeń działają tutaj nadzwyczaj dobrze. Czekając na okazję zauważyłem parę rowerzystów, którzy chcą przejechać z Deadhorse do Fairbanks. Cordula z Niemiec i Lorenzo ze Szwajcarii, mieli trochę inny pomysł na wyprawę. Z Fairbanks wyruszyli wynajętym samochodem, po drodze zostawili sobie kilka schowanych skrzynek z jedzeniem i na spokojnie będą zmierzać na południe. Podjechaliśmy jeszcze do hotelu Aurora na kawę i dłuższą rozmowę, mieli do mnie trochę pytań.  Jak widać, jedna przygoda rowerowa się kończy, a inna zaczyna. Kiedy wróciłem ponownie łapać okazję podjechały do mnie dwie kobiety i powiedziały, żebym podjechał na lotnisko, to mnie jakoś wyślą… Okazało się, że jedna z nich jest managerem lotniska i zaproponowała mi tani bilet, ze swoich mili jako pracownika linii lotniczej. Mówiła że ma ich tyle, że jej tylko przepadają. Szok normalnie! Zamiast 500 dolarów za lot zapłaciłem 53$, w tym dwa kartony z rowerem i sprzętem. Oczywiście kartony też mieli na lotnisku, poprzedni podróżnicy zostawili. Za sam pociąg z Fairbanks do Anchorage zapłaciłbym ponad 100$, a tu przelot ze sprzętem z końca świata połowę tańszy. Takie rzeczy tylko na Alasce, Ci ludzie tutaj są niesamowici. Już podczas jazdy na północ wiele osób starało mi się pomóc, dawało mi wodę, jedzenie, oferowali podwózkę, ostrzegali przed pogodą, pytali co u mnie… a na koniec jeszcze taka niespodzianka. Na domiar wszystkiego mogłem jeszcze zostać na noc na lotnisku. Pod wieczór, wszyscy pracownicy poszli do domów, pogasili część świateł, zamknęli lotnisko i zostawili mnie samego. Nie moja pierwsza i ostatnia noc na lotnisku, ale takiego przebiegu dnia i nocy się nie spodziewałem. Wieczorem grzecznie rozłożyłem materac i śpiwór w cichymi, zaciemnionym miejscu i poszedłem spać.

#18, Deadhorse, Anchorage
Na lotnisku w Deadhorse zostawiłem kartusz z gazem i spray na misie, dostanie je pewnie kolejna osoba zaczynająca podróż z Deadhorse na południe. W sumie w idealnym świecie tak to powinno wyglądać na każdym lotnisku. Po przylocie zostawiam karton na rower, korzystam ze sprzętu pozostawionego przez innych podróżników i ruszam w trasę. Przed powrotnym odlotem liczę na to że na lotnisku będzie jakiś karton, aby ponownie mógł spakować rower. Czasem pracownicy linii lotniczych pomagają w przechowaniu kartonów, jak teraz w Anchorage, ale to raczej dobra wola jednej osoby, niż reguła. Wystarczy przecież tylko jakieś nieduże pomieszczenie na każdym lotnisku i znacząco ułatwiło by to podróżowanie z rowerem. Za każdym razem kiedy latam na wyprawę, w drodze powrotnej są te same problemy z pakowaniem roweru. Na koniec wyprawy przez szybki przelot Deadhorse do Anchorage pozostały mi niespodziewane dwa dni wolnego czasu. Pierwszy z nich postanowiłem zwiedzić ponownie centrum Anchorage. Z lotniska co centrum to jakieś mil, więc nie tak znów daleko … W porównaniu z poprzednim przejazdem, kiedy wyruszyłem na północ, teraz zauważyłem sporą różnicę w ilości wywiezionego przez miasto śniegu. Na drogach jest znacznie szerzej, nie ma już tak wysokich zasp na chodnikach i jeździ się znacznie lepiej. Kilka wielkich hałd śniegu wywiezionego z centrum widziałem w południowej części miasta. W oczy rzucają się kioski z zielskiem. Alaska ma liberalne podejście do marihuany i można ją tutaj kupić w wielu miejscach oznaczonych zielonym liściem. Na ulicach też czasem można coś poczuć, mijając ludzi i samochody. Nocleg na lotnisku Anchorage z innymi bezdomnymi.  Niestety nikt z Warmshowers nie odpisał.

#19, Anchorage
Ostatni wolny dzień w Anchorage przed wylotem. Już w sumie zdążyłem odpocząć i mógłbym ruszyć jeszcze raz na północ. Teraz to dopiero by mi się dobrze jechało. Po nocy na lotnisku zastanawiałem się czy spróbować dostać się na lodowiec Knik Glacier czy może na chillout’cie zwiedzić Zoo w Anchorage. Wybrałem drugą opcję, chociaż zwierzęta najlepiej ogląda mi się w naturze, a nie na uwięzi. Muzeum w Fairbanks, Zoo w Anchorage, to dość rzadko odwiedzane przeze mnie miejsca na wyprawach. Zoo było na drugim krańcu Anchorage i też musiałem trochę pokręcić. Najbardziej ciekawy byłem nawet niedźwiedzi polarnych i wilków. Niestety niedźwiedź polarny był tylko jeden a wilków w ogóle. Czarny niedźwiedź, tygrys, pantery i wielbłąd także nie miały ochoty paradować po wybiegu. Brown Bear miał ochotę na trochę zabawy na śniegu i małą przechadzkę, jednak widać było jego zobojętnienie. Łosie, muckoxy, karibu, kozy górskie, jaki miały wszystko pod ogonem, a zwykle kozy wyglądały na zadowolone. Szkoda mi było kojotów, widać po nich było zaniepokojenie i źle im w zamknięciu. Dobrze znane mi lamy z Ameryki Południowej były aż nadto przyjazne. Jednak trochę utknąłem na lotniskach bo spędziłem na nich trzecią noc z rzędu. Czas na pakowanie i przeloty do PL.

Wylot z Anchorage miałem dopiero 23:50 i sporo wolnego czasu. Udało mi się odzyskać kartony, które przechowała dla mnie pracownica linii lotniczych – Losi. Nie spodziewałem się jednak, że będę się musiał ponownie przepakowywać zanim oddam bagaż rejestrowany. Duży karton ważył kilka kilogramów za dużo i musiałem przełożyć kilka rzeczy do podręcznego. Inaczej zamiast 95$ musiałbym zapłacić 247$. Karton i tak był już ponadwymiarowy, ale dla linii lotniczych ważniejsza jest waga paczki, a nie jej rozmiar. 4kg dla United ma znaczenie, dla Lufthansy mniejsze. Cały powrót z Anchorage do Jeleniej Góry trwał ponad 30 godzin. Długie, bo 10 godzinne oczekiwanie na lot do Monachium miałem w Denver. Z kolei z Monachium tylko 50 minut na transfer do Berlina. W Berlinie okazało się, że Lufthansa nie zdążyła przepakować moich pudeł z samolotu z Denver na kolejny przelot z Monachium. Sam miałem tylko 50 minut na przesiadkę, mi się udało, im nie. Pudła wyślą na domowy adres kurierem.

Wszystko jednak sprawnie wyszło i kolejna udana wyprawa jest już za mną. Następna wyprawa rowerowa już w sezonie letnim. Mam kilka pomysłów na ciekawą przygodę, ale na pewno będzie powrót do wspinania na kolejne wysokie przełęcze … Tylko może w trochę cieplejszych okolicznościach.